poniedziałek, 30 listopada 2009

Pyza na mirmiłowych dróżkach, czyli jestem z Pyzy dumna!

Dziś będą zdjęcia i tylko zdjęcia. Wiem, że ostatnio Pola staje się bohaterką bloga, ale... taka jestem z niej dumna! Nie wiem, czy puchar wystawowy cieszyłby mnie bardziej. No bo sami spójrzcie, jak było i jak jest.
JEST:




BYŁO:






czwartek, 26 listopada 2009

Trudna miłość po raz drugi, czyli jak kocha Czesio.

W Mirmiłowie, niczym na kartach tajemniczej powieści toczy się skomplikowany romans. Heroiną jest Pola, jej cichym i mrocznym adoratorem - Czesławek, ja zaś pozostaję dyskretnym obserwatorem.
Od pewnego bowiem czasu, mój kocurek stał się istnym cieniem koteczki. Gdzie ona, tam on. Blisko, coraz bliżej, tak by broń Boże się nie zorientowała. Jakież to... LUDZKIE! Przypatrywanie się z boku, niby nieznaczne i przypadkowe muśnięcie dłonią, to jest, sorry - ogonkiem i łapeczką. Bez pazurków - niech sobie nie myśli, że to celowe! Że jego w jakikolwiek sposób wzrusza jej obecność. O nie! Co to, to nie! On jest wolny, niezależny i niezainteresowany! Nie będzie wyciągał pazurków dla byle kogo.
A że znalazła paproszek, bawi się i on w tej sekundce jest przy niej? No cóż on może poradzić, że właśnie ten paproszek akurat teraz zainteresował też jego?? Może w domu nie ma większej ilości paproszków, bo Duża lubi obłędnie sprzątać na pięć tygodni przed świętami?
Bawi się zabaweczką, a Czesio koniecznie chce się nieznacznie włączyć do zabawy, choć ma obok zabawkę identyczną? Co z tego? Czesiowi zawsze się wydawało, że jego zabawka jest jednak z jakiegoś powodu brzydsza. Właściwie, to mu wcale na tej zabawie nie zależy. Ot, popatrzy sobie z nudów, tylko zerknie, nie żeby tam zaraz się bawić. Nie, on jest dorosły i poważny, tylko sobie spojrzy zatem...
Czesio sprzedał Polci przypadkowego buziaka? Ups! Pomylił się, myślał, że to Jożik, młodszy braciszek. W tym zamieszaniu przy miseczkach wszystko się może zdarzyć... Pomyłka, nic więcej.
Także to, iż Cześ obserwuje koteczkę stale i wciąż, to chyba nic dziwnego, prawda? Nowa jest, obca w gruncie rzeczy, pilnować trzeba, bo może zabawki pochować, zjeść zbyt dużo z cudzej miseczki i w ogóle może zrobić wiele innych rzeczy.
I zupełnie nie wiadomo, co właściwie Dużą w tym wszystkim tak bawi. ;)

wtorek, 24 listopada 2009

Humorek wraca...

Dużo snu i zleceważenie pracy na trzy dni było tym, czego potrzebowałam. Jeśli chodzi o poprawę nastroju, nie pozostaje bez znaczenia także fakt, że listopad się kończy, zaś magiczny grudzień rysuje w rychłej perspektywie. Jeszcze parę dni i można będzie zaszyć się w Empiku w poszukiwaniu prezentów, w domu zapachnie cynamonem, wanilią, pomarańczami i czyściutką firaneczką, a na stoliku rozświetli się maleńka (ze względu na koty) choinka. Co takiego jest w tych świętach, że co roku tak bardzo się na nie czeka, że są takie ważne, najbardziej doniosłe i piękne?
W Mirmiłowie spokój. Koty - to zdanie będzie nosić ślad zabobonu - CHYBA zdrowe. A jak koty zdrowe, to i Duzi spokojni. O przebiegu leczenia pisałam sporo na forum, wiem jednak z miłych źródeł, że nie tylko forumowicze nas czytają. Zatem, ze względu na naszych pozaforumowych Przyjaciół zamieszczę część zapisków także tutaj.
Najpierw w kość dał mi Czesio.
Po pierwsze - ewidentnie wyzdrowiał po jednym zastrzyku. Oczywiście kłuliśmy jeszcze przez pewien czas kosmatą dupinę, by choróbsko nie wróciło, Czesio jednak niemal od razu zadysponował pełnią czystego głosiku i całkowicie przestał kaszleć. Zaczął także gadać bez przerwy, bez wytchnienia, bez sensu. Najzabawniej było, gdy siadał wygodnie, wydawał z siebie całe gamy różnych dźwięków, operował mordeczką i jęzorkiem tak, że naprawdę wypowiadał jakieś tam sobie znane słowa i sylaby, a przy tym - sam się w siebie wsłuchiwał, pozostając w wielkim skupieniu, ewidentnie zachwycony własną elokwencją. Pewnego dnia urządził mi awanturę, bowiem Polcia została zamknięta w sypialni, gdzie spożywała mięsko okraszone lacidofilem. Czesio uznał, że oto ma miejsce jego własna, osobista krzywda! No bo jak to - Pola dostała lacidofil, a on nie! Właściwie źle napisałam - Czesio nie jest w stanie urządzić awantury. Czesio mędzi, smęci, mamlasi, jojczy, gdera, marudzi tak, że zaczynają przewracać się trzewia, a zęby ścierają się od bezwiednego zgrzytania. Czesio potrafi doprowadzić do takiego samego stanu, w jakim znajdzie się człek słuchający odgłosu noża, namiętnie jeżdżącego po szkle. Pola, gdy robi awanturę, to raz a konretnie - pacnie łapką, drapnie, syknie, potem poliże i zapominamy o wszystkim. Ale Czesio nie... Brak lacidofilu w miseczce uczynił żywot Czesiny iście ascetycznym, mrocznym, podłym i niesprawiedliwym. Czesio CIERPIAŁ!! CIERPIAŁ, ROZUMIECIE????!!!!!!* Co więcej nikt nigdy nie przeżywał takiej tragedii jak Czesio pozbawiony lacidofilu!! Granitowe chmury zebrały się nad czesiową łepetynką, czyniąc jego egzystencję niemożliwą do dalszego dźwigania. Taaaaa...
Potem zbiesił się Jożik. Chłopak stwierdził, że nie zdzierży dłużej obecności puchatej, zadzierającej nosa pannicy. Puściły mu nerwy i ... usiłował zlać Polcię. Uznał, że dosyć tego, kurczę blade. Przyszła taka, wygląda tak samo jak on, zajmuje miejsce na kolanach Dużej, dotąd przynależne jemu, Jożikowi, a w dodatku jeszcze zaczęła kokosić się w sypialni, pośród istnych kocich skarbów - narzędzi Dużego. Ponadto dostaje do jedzenia to, na co Jożik akurat ma ochotę, czyli RC Sensible. No i niby co z tego, że Jożik nigdy dotąd RC nie jadł? Że niby nie wie, jak smakuje?? Jożik nie rozumie takiego stanowiska dziwnego - może akurat wie, jak smakuje, bo się domyśla! Wolno się domyślać. Jożik nie choruje? - no i co? Przecież może się rozchorować! W każdej chwili. Nawet zaraz! I niby jak ma wtedy jeść RC, skoro go nigdy nie próbował? Może Jożik chce się przygotować na ewentualność choroby, a mu nie dadzą? Może Jożik czuje, że ma zaburzoną florę bakteryjną i właśnie RC Sensible by mu to zaburzenie naprawiło?? Że niby Jożik nie wie, co to flora?? Wie. Flora to na oknach stoi i się nazywa "mojefiołki". Skoro flora na oknie jest taka wrażliwa, to może flora w Jożiku też jest delikatna? A może Jożik kupy miękkiej nie ma?? Ma! Właśnie, że ma! Sam Duży to potwierdza, gdy wdepnie w nocy skarpetką (a czasem i bez skarpetki), bo Jożik bobeczka na futerku wyniesie! I co? I niby jak Duży wdepnie, to jest miękka, ale jak Jożik chce jeść RC, to nagle okazuje się twarda?? Dobrze, zobczymy jutro w nocy...
Jożik powinien spróbować, Jożik powinien przygotować się do choroby, Jożik powinien być otoczony troskliwą opieką, bo w każdej chwili może się zepsuć jego kwiatek w brzuszku, o Jożika nikt nie dba, i się nie troszczy. A jak się Jożik rozchoruje, to nie będzie jeść RC i wszystkim pokaże. I będą wiedzieć, że tak się Jożika nie traktuje, bo Jożik to skarb i ma wrażliwą florę i zaraz może rozchorować się nieopisanie i tragicznie ciężko, jak mu nie dadzą RC. O!
No nie??
Dziś z kolei miało miejsce bardzo miłe wydarzenie. By odzwierciedlić jego wagę, muszę wspomnieć, iż w Mirmiłowie nie zawsze panowała sielska i miła atmosfera. Poza opisywanymi walkami Polci i Czesia należy też wspomnieć o - niestety - tyranizowaniu Mirmiłka. Gnębicielem znów był Czesio.
Czesio to kot o specyficznym stosunku do ludzi, bowiem ... czuje się człowiekiem. Jestem pewna, że rozumie każde nasze słowo, jest pieszczochem, za nic ma kocie towarzystwo - woli nasze. Jest mądry, grzeczny, elegancki, ujmujący i... bardzo zaborczy. Był pierwszy, wymarzony, wyczekany, rozpieszczany, a w związku z tym każdego kota (poza Jożikiem, który przybył do nas, gdy Cześ był malutki) traktuje jak rywala. Jak rok długi, nie mógł zatem pogodzić się z obecnością Mirmiłka i co pewien czas natrętnie mu dokuczał.
No i dziś położyłam się na moment po powrocie z pracy, zamierzając uciąć drzemkę, a obok mnie rozkokosił się Miś. Myślę - zaraz będzie awantura, bo i Czesio idzie. Czesio bardzo nie lubi widoku Mirmiłka na łóżku obok Dużej. Miś mu ewidentnie przeszkadza, Miś powinien się wyprowadzić, nie wolno mu leżeć z Dużą, nie wolno bawić się w pudełeczku kartonowym, nie wolno zajmować fotela, nie wolno mu być nigdzie. Czesio konsekwentnie będzie przeganiał Misia, dopóki ten wreszcie sobie całkiem z domu nie pójdzie. Przybłęda jedna! No!
Odruchowo już już miałam zasłonić Misiaka od pacania silną łapką i chwytania za kark, gdy nagle... Czesio podumawszy chwilę, zaczął czule lizać Misia po łebku!! A w środowisku kocim, jak wiadomo, lizanie pobratymcy uchodzi za dowód przyjaźni, wielkiego przywiązania i całkowitej akceptacji! Mirmiś i ja byliśmy absolutnie zaskoczeni tak niespodziwanym obrotem sprawy. A Czesio, niemal ze słowami: no dobra, mały, nic się nie bój, ja cię w gruncie rzeczy lubię, jesteś spoko gościu, wylizywał Misiowe czółko, nosek i całego plastusiowego buziaka. Szok. Czesio najwidoczniej, wzorem Pawlaka uznał, że po pierwsze - lepszy swój własny wróg, na własnej piersi wyhodowany, a po drugie - że dobry, poczciwy Misio powinien być wreszcie doceniony. Zwłaszcza w obecności wciąż obcej, egocentrycznej primadonny, która obnosi swe wdzięki po Mirmiłowie.
Potem Cześ ułożył się obok Mirmiłka i po paru kolejnych buziakach razem poszli spać. A ja zaczęłam się zastanawiać, czy kiedyś, za kolejny rok (tyle trwały mirmiłkowo-czesiowe wojny) mój najstarszy kocurek może nie zaprzyjaźni się z Polą?? Chociaż rozwojowi tej przyjaźni dawałabym jakieś trzy lata. :D
*Słowa, zaczerpnięte ze znanego rysunku A. Mleczki, na którym jeden ludzik skacze po drugim, wykrzykując właśnie owo: "Ja cierpię! Cierpię, rozumiesz???". ;) Czesio zachowuje się tak samo.

piątek, 20 listopada 2009

Trudna miłość...

Czekałam na ten piątek. Na chwile, gdy wreszcie będę miała odrobinę czasu dla siebie. Tylko dla siebie, na odpoczynek. Potęzne bóle głowy i trwające wiele minut zaburzenia w widzeniu to tylko niektóre przyjemności, jakie spotykają mnie ostatnimi czasy. Wieczne rozdrażnienie, ciągła praca, ponad 500 sprawdzonych wypracowań w ostatnich dwóch miesiącach, walka z porażającym nieuctwem, analfabetyzmem i ignorancją... Czekałam na piątkową radość i... przeliczyłam się. Kochanym swoim czytelniczkom chciałam zafundować kilka humorystycznych bajek, wymyślanych przez cały tydzień, a tymczasem - pierwszy raz mocuję się z chęcią zanurzenia w fotelu i popłakania sobie tak od serca i na dobrą sprawę bez powodu.
Kotka mi nieco choruje. Po kilku zastrzykach było jakby lepiej i dziś objawy znów się pojawiły. Niby to nic groźnego - Pola je, ma wręcz potężny apetyt, jest odrobaczona, regularnie korzysta z kuwety, i wet podejrzewa po prostu jakąś bakteryjną infekcję. A jednak to choróbsko całkiem mnie rozbiło, choć chyba nie tu lezy tak naprawdę powód mego totalnego przygnębienia.
Praca... mam dość odpowiadania za cudze błędy, wybaczania, tłumaczenia, dawania szansy. Mam dosyć tego, że rodzice obcych mi przecież ludzi, wierzą głęboko, że kto jak kto, ale pani D. na pewno: da setną szansę naprawy błedów kosztem własnego czasu, ze śpiewem na ustach popracuje społecznie, bezwzględnie zawsze wysłucha, zostanie po godzinach, potraktuje indywidualnie, zadzwoni z własnej inicjatywy, będzie zawsze współczująca, otwarta i nigdy nie da sobie prawa do zdenerwowania. Mam tego tak serdecznie dosyć, tak bardzo czuję się wykorzystana, ze nawet teraz gdy o tym myślę, dławią mnie łzy czystej wściekłości. Muszę iść na urlop zdrowotny, bo mam wrażenie, że oszaleję, czytając, iz Stańczyk spowodował rozbiory, a Prus z Orzeszkową żyli w dwóch róznych, odległych od siebie epokach. Dostaję białej gorączki, gdy słyszę matkę, która żąda kolejnej szansy dla dorosłego analfabety, co to nie dostrzega róznicy między "chórem", a "hurem" (sic!) lub dla 17-letniego matołka, który jest zdania, iz Chrystus narodził się w XVIII w przed naszą erą... (to nie jest, moi Państwo, fikcja literacka, to są fakty, realnie istniejące, wzięte wprost z wypracowań).
Dochodzę do wniosku, ze jestem śmiertelnie zmęczona ludźmi. Ich roszczeniowością i całkowitym brakiem samokrytycyzmu - "nawet jeśli moje dziecko uważa, że Rzym płonął przez 40 lat, a Hiob był postacią skrajnie negatywną, to i tak jest genialne, bowiem... jest MOJE". Wszak to takie oczywiste!
No i chyba jestem uzależniona od internetu ;) Chcę rozmawiać tylko z wybranymi, tylko na wybrane tematy, by absolutnie nie słyszeć tego skrzeczącego tonu wyższości, gdzie z każdej sylaby płynie ukryte: "żądam! wymagam!" - diabli wiedzą, w imię czego...
No i miałam się zanurzyć w domowej ciszy. Tymczasem cisza może i jest, ale jakaś taka napięta. Mąż śpi. Nawet gdy nie śpi, rozmowa się nie klei. Wszystko staje się irytujące, bo nagromadzone emocje chcą gdzieś znaleźć ujście. Dobijają się, by wyleźć, a resztki przyzwoitości każą im tkwić tam, gdzie są.
Nie sposób ich wykrzyczeć, płakać bez powodu też jakoś tak nie bardzo. Trzeba trzymać formę.
Kotka choruje. Przyniesiona z łazienki gryzie i drapie. Nie da nic przy sobie zrobić. Mam nieodparte wrażenie, że im dłużej ze mną jest, tym mniej mnie potrzebuje. Chce być sama. Ona odpoczywa, a ja jej przeszkadzam.
I to jest najbardziej przykre ze wszystkiego. Ręce mam tak pogryzione i podrapane, jakbym miała stado małych kociaków. Między mną a tą kicią zaistniała jakaś bardzo trudna miłość.
Pytałam weterynarza o jej bezgłos. Nie wiem, czy o tym pisałam, ale Pola odkąd u mnie jest, nie wydaje z siebie dźwięków innych niż mruczenie i nocny, upiorny krzyk przez sen. Nie miauczy. Otwiera pyszczek i... nic się z niego nie wydobywa.
Wet powiedział, że to najprawdopodobniej stres. Szok. Coś jak mutyzm u ludzi. Tego samego wieczoru przeczytałam w czasopiśmie felinologicznym historię kota, który w pewnych szalenie traumatycznych okolicznościach tak krzyczał, że nieodwołalnie zniszczył struny głosowe i nigdy juz nie wydał z siebie dźwięku. Jak Pola. Nie wiem, co spotkało tę kotkę. Nie wiem, czy była wyrzucona dlatego, że atakowała, czy zaczęła atakować dlatego, że ktoś ją skrzywdził. Wiem, że poza krótkimi chwilami "bliskości" Pola będzie żyła obok nas, a my nie mamy dostępu do jej świata. I bardzo mi z tego powodu smutno...

wtorek, 10 listopada 2009

Przyszła do mnie nie wiem, skąd...




Przyszła do mnie, nie wiem skąd. Błysnęła chłodno nieufnymi oczkami tkwiącymi w chudym pyszczku i rozlokowała się pod narożnikiem w kuchni. Wtulała się w materacyk z wizerunkami misiów, który wybitnie do niej nie pasował. Była zbyt poważna na misie. Spała przy miseczce z jedzonkiem. Patrzyła na nas zwężonymi źrenicami, bez sympatii. Tylko gdy brałam ją na ręce lub na kolanka, chowała główkę gdzieś w mój rękaw i - rozpoczynała istne misterium mruczenia. Mruczała tak, że wibrował świat.


A potem zaczęła wychodzić nam na spotkanie, gdy wracaliśmy z pracy. Pozostałe mruczki spały smacznie, lecz ona witała i wita nas zawsze. Główka kołysze się jej z rozespania, lecz ona stawia sobie za nadrzędny cel powiedzieć nam "dzień dobry". Powolutku zaczęła wychodzić z kuchni i sypiać zwinięta w rozkoszne kłębuszki na coraz to innych fotelach, kocykach. Jej oczka stały się wielkie, okrągłe i ciekawskie. Buzia stała się pyzata i jowialna. Moja Dziewulinka zaczęła zamieniać się w pucatą kluseczkę, a ukochany materacyk w misie zaczął do niej pasować.


Potem odkryła zabawki - ach! każda myszka, każda maskotka stała się znowu atrakcyjna, nowa, piękna i intrygująca! I każda przeznaczona tylko dla niej. Brzuś jest już tak napełniony, że coraz częściej miseczki pozostają całkiem zignorowane. Bawimy się! Piórkiem, mysią, szczurkiem. I odkrywamy wady oraz zalety czesania. Taaaaaaaak, fajnie jest być czesaną po pleckach, ojjj jak miłooo. O nie! Po portkach nie pozwalam! No coś ty?! To strefa bardzo osobista! Phhhhhh, no nieeee! Słuchaj, ja jestem dojrzała kotka, nawet moja wdzięczność ma swoje granice - zostaw portki i ogonek!


Przez dwa miesiące pobytu u mnie nauczyła mnie więcej o kotach niż którykolwiek mruczek przez dwa lata. Pokazała mi kocią indywidualność i zdecydowanie. Pokazała mi swoją bezgraniczną miłość i... upór, gdy coś idzie nie po jej myśli. Oczarowała mnie, choć może nie jest najpiękniejsza. Zafascynowała, choć bywa złośnicą. Pokochałam ją tak bardzo, że nie umiem tego opisać.


A miało jej nie być. Przybyła nie wiadomo skąd, chuda, brzydka i nieufna, zajęła miejsce mego wymarzonego wystawowego kota, którego tak bardzo chciałam kupić, odsunęła moje marzenia! Jednak przede wszystkim swymi mądrymi oczami spojrzała mi prosto w serce. Wiedziała. I dała mi wybór. Pokazała cały swój szeroki wachlarz cech: od miłości - po złość, od czułości - po upór, od spokoju - po nieobliczalność i gwałtowność. Powiedziała: taka jestem. Wybieraj. Chcę być Twoja, ale pozostanę sobą, pozostanę "trudna".


I jest. Nie wiem, jak mogło jej nie być. Jej małe ciałko, śpiące w fotelu, rude płomyki na jej futerku, nadają ciepła pokojowi. Jest dobrym duszkiem naszego domu, złośliwym chochlikiem, bez którego świat byłby nudny.


POLEŃKO, KOCHAM CIĘ!!!

sobota, 7 listopada 2009


Jestem wykończona. Wyprana z wszelkich sił. Nie, nie przeorałam pola - wykąpałam dwa koty. I nosem sunę po ziemi. Przez Jożika. Pola - jak zwykle - grzecznie siedziała w wannie przez calutką kąpiel (zdjęcie). Dała się wyszorować, natrzeć odżywką, spłukać, powycierać. Potem ułożyła się w łóżeczku, w maksymalnie nagrzanej kuchni i schła sobie idealnie. Teraz leży obok mnie i kaloryfera - i jest super. Niestety Złe podkusiło mnie, by po grzecznej Polly wykąpać też Jożika. Złe ma na imię Piotr. Zaprzedałam mu duszę ponad trzy lata temu, otrzymałam znak przymierza w postaci złotego krążka, i od tamtej pory, z tajemniczych powodów słucham się tego kusiciela jak kogo mądrego. Złe uznało, że musi wykąpać swego ulubieńca moimi dłońmi, zakrzyknęło: "weźmy zrób!" i wpakowało kocurka do wanny. Kocurek okazał się godny swego opiekuna. Siedział idealnie spokojnie w wannie, obmyślając plan. Tylko wielkie oczyska jarzyły się w małej buzi, i gdybym miała źdźbło rozumu, zauważyłabym, że płonie w nich podstęp.

Gdy ogromne, nieprzebrane, ciężkie futro kota nasiąknęło hektolitrami wody, błysnęły miodowe oczęta i czort wykonał iście tygrysi skok, zalewając wodą WSZYSTKO. Po dłuższej chwili, w trakcie płukania - czynność powtórzył.

Na rozjeżdżających się nogach, bacząc by nie zostawić siekaczy w wannie, usiłowałam wykąpać ... nie, nie kota - górę futra, jakiegoś niebieskiego mutanta, obrośniętego jak nieboskie stworzenie. Pół butelki szamponu, połowę odżywki, wszystko to bez odrobiny piany wtarłam w potężny kożuch, by na koniec stwierdzić, ze warta fortunę odżywka - nie spełniła swego zadania i kocur zamienił się w jeden wielki kołtun. Rozczesując go miałam ochotę płakać z nerwów i mordować męża, pod postacią którego ukryło się złe. Kot z żelazną konsekwencją krzyczał "NE!", mnie się ręce trzęsły, złe usiłowało popijać piffko, co skończyło się rozlaniem mało aromaycznego napoju po calutkim stole i zmoczeniem mojego nowiutkiego bieżniczka.

Tak na marginesie zastanawiam się nad pewną intrygującą kwestią. Przychodzi do mnie regularnie przyjaciółka i szwagierka, obydwie jedzą, piją, wykonują mnóstwo czynności, u których podstaw, w sensie dosłownym, spoczywa bieżniczek. A jednak to mojemu bratu udało się zalać nieszczęsną materię sosem do spaghetti (pomidorowym, aby nie było za łatwo), mąż zaś potraktował stolik piwem. Ale nie - podobno to my, kobiety, jesteśmy tą skomplikowaną płcią.

Kapiel Jożika (proszę zauważyć, że on też jest facetem) zakończyła się wpakowaniem delikwenta do transportera i suszeniem go przez szczebelki. Potem było czesanie skołtunionej kołdry pasmo po paśmie. Gdzie ofiara znajduje się obecnie, nie mam pojęcia, bo obydwoje uznaliśmy, że warto byłoby od siebie odpocząć.

Jutro czeka mnie pranie ręczników, dziś odbębniłam dwukrotne ścieranie podłóg, w czasie gdy reszta moich rodaków śpi snem sprawiedliwego.

Nadmienię tylko, że luksusowe kocie kosmetyki nabyłam tak naprawdę z myślą o Mirmiłku. Nie został on jednak wykąpany i pewnie prędko nie zostanie, bowiem do kąpieli persów czuję chwilowo żywą abominację.


A Jożik, zdrajca, właśnie tuli się do małzonka, na mnie nie racząc spojrzeć.