piątek, 30 lipca 2010

Kiedy gadają koty...

Ze zwierzętami trzeba rozmawiać. Z roślinami też, ale ze zwierzętami szczególnie. Swoim kwiatom nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Nasze relacje są oczywiste - one rosną i kwitną, a ja im daję wodę, nawóz i takie tam. One NIE rosną i NIE kwitną - ja je wynoszę precz, bo muszę mieć miejsce na parapetach. Między mną a nimi panuje taki stosunek jak między dyrektorem a podwładnym: jeśli będzie pani, pani hojo, współpracować i wykonywać moje polecenia, to dostanie pani premię postaci tabletki przeciw wełnowcom. Ale jak się pani coś nie podoba, to ja mam mnóstwo innych kandydatów na pani miejsce parapetowe. Jasne? To zapraszam do pracy.
Niekiedy, przyznam szczerze, zdarzy mi się też nazwać oporną roślinę starą miotłą, co zdaje się uchodziłoby już za mobbing...
Kotecków najmilszych tak potraktować absolutnie nie mogę i nie mam sumienia - z tej prostej przyczyny, że je kocham nad życie i jestem u nich na służbie. Chcę też, by się dobrze rozwijały, były mądre, bystre, umiały czytać w wieku lat 3 i prowadzić dyplomatyczny dialog w rok później. Do tego trzeba rozmowy, to oczywiste.
Zatem gadam. Bezustannie. Nikt i nic jednak nie jest w stanie skłonić mnie, bym przytoczyła swoje słowa, kierowane każdego dnia do kotów. Rychło bowiem odpowiednie służby mogłyby stwierdzić, że w ciepłym, białym pokoju bez klamek żyłoby mi się nieporównywalnie bezpieczniej i pogląd ten nawet nie byłby pozbawiony pewnej dozy słuszności.
Mam też nadzieję, że mój mąż nigdy nie zechce skompromitować mnie na tyle, by upublicznić moje i kotów rozmowy. Nie objawi całemu światu, wierzę w to głęboko, że Miś bywa bezustannie określany mianem ptyniaczka, motylka, pierożka, a Jożik... zresztą, nieważne!
Ważne będzie, co koty mi na to odpowiadają i jak to czynią.
Miś gada tak słodko, jak słodki jest on sam. Jego "miau" to najprawdziwsze, okrągłe, wyraźne "miau". Jak z bardzo pięknej bajeczki o bardzo miłych kotkach dla bardzo grzecznych dzieci. Niestety, Misiątko nie ma zbyt bogatego zasobu słownictwa i tym jednym słówkiem informuje świat o wszystkim: że chce chrupeczkę, chce piciu, chce wyjść na balkon, chce się bawić w ganianego czy być mizianym po brzuszku. "Miau" i koniec. Domyślaj się człowieku...
Genialne zdolności językowe ma Jożik. Potrafi wykrzyczeć: "nnnneeee!" podczas czesania, albo biegać po domu nawołując rozbrajająco i uroczo: "mama! maamaa!". Ale Joż gada wyłącznie sam ze sobą, do mnie odzywając się w jednym celu - wyegzekwowania posiłku.
Wtedy gada wypisz-wymaluj jak jedna z moich niegdysiejszych szefowych. Odgłos, który się zeń wydobywa jest drażniący, chrapliwy, pełen nieuzasadnionych pretensji, informacje zawsze wypowiadane są w formie imperatywu, zawsze tonem nieznoszącym sprzeciwu i bezdyskusyjnie przypominającym starą, zdezelowaną szafę. Głoska wiodąca to mało inteligentne "e!!". No istna zmora, czy raczej "zmór".
Najwięcej jednak do powiedzenia, niesłychanie urozmaiconymi słowy, ma - posiadający przebogaty zespół leksyki - Czesio.
Czesio grucha, rozmawia, prowadzi konstruktywne dialogi, wysnuwa adekwatne argumenty, pyta, rozkazuje, genialnie intonuje i w ogóle - jest oratorem.
Gdy czegoś chce, nie rozkazuje jak Jożo, "e!e!e!", tylko rozpoczyna rozbudowaną wypowiedź od grzecznego "Ajju..." lub nawet "Anju". Czeniutek posiada niesamowitą i charakterystyczną dla niektórych kotów umiejętność mówienia "przodem pyszczka", co sprawia, że udaje mu się wydać z siebie piękne, wyraźne, okrągłe głoseczki. Czasem, gdy robię coś w kuchni, Cześ przychodzi i sobie rozmawiamy. On zadaje pytania, utrzymując powalającą, pytającą intonację, a ja odpowiadam. Mało tego, Czesio zdaje sobie chyba sprawę ze swych zdolności, bo niekiedy siada wygodnie, gada sam do siebie i jest ewidentnie zachwycony własną elokwencją.
Niestety, z natury swojej ten wielce uzdolniony kocurek jest... potworną marudą i malkontentem.
Wyobraźcie sobie teraz funkcjonowanie pod jednym dachem z kimś, kto wprawdzie pięknymi słowy, ale jednak bezustannie Wam... marudzi, narzeka, drąży, prorokuje, krytykuje, piętnuje, snuje katastroficzne wizje i oskarża. Toż to szału można dostać!
Poza rzadkimi chwilami ciekawego dialogu, Czesio najczęściej jojczy, gdera i - się domaga. Czyni to w taki sposób, że po kwadransie zaczynają boleć wszystkie zęby, szczęki kurczowo się zaciskają, człowiek zaczyna odczuwać każdy nerw pulsujący w jakimś obłędnym rytmie, a przed oczami zaczynają tańczyć czerwone plamy... Kuweta czysta, miski pełne, jedzonka i picia całe mnóstwo, ale Czesio CZEGOŚ CHCE. Diabli wiedzą czego... Najczęściej w mroźne, styczniowo-lutowe noce, przy minus 25 stopniach, Czesio chce usiąść sobie na progu balkonu i kontemplować zimę. Tak, by dupka była w ciepłym pokoju, łapki na zewnątrz i żeby nijak nie można było Czesia na owym balkonie zamknąć.
W noce letnie, dalibóg, nie wiadomo, czego Czesławek jest uprzejmy sobie życzyć. Wiadomo tylko, że domaga się tego urozmaiconymi słowy i bardzo rozwlekłym, drażniącym, upiornie konsekwentnym tonem.

- Czesławku, co chcesz.
- Mrrrrrrraaa-aa-a-aaaa-uuuuu..
- Nie rozumiem.
- Mrrrrrrrrrrrrraaaaaauu!!!!!!!!!
- Nie, nie wiem, o co chodzi.
- GGGGGGGrrrrraaaaaauuuuuuuu, aaaauuuu, aaaaaauuuu??????
- Czesio, błagam.
- graugrau, miaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaauuuuuuuuuuuuuuuuuu, uuuu, uuuu, grrrrrrrrr...

I tak dalej, i tym podobne. Godzinę, dwie, pół wieczoru... Chodzi i gada, gada i narzeka, gdera i marudzi, jojoczy i udowadnia, płacze i skarży się, napiera i wymaga...
Kończy wtedy, gdy odchodzę od komputera, biorę książkę i idę do łóżka. Czesio jest wówczas spokojny. Osiągnął cel. Będzie mógł spokojnie zasnąć, ewentualnie zlegnąć sobie obok i być mizianym za uszkiem.
Duża nie będzie zajmowała się głupim pudełkiem i nie będzie głupio klikać. Cześ postawił na swoim. Może spokojnie odpocząć przed kolejnym starciem i podreperować nadwątlone siły swych strun głosowych...

środa, 28 lipca 2010

Mirmiłowo: przestępczość wzrasta, najmłodsi głodują!!

Alarmujące doniesienia z okolic Mirmiłowa szerzą nastrój niepokoju. W ostatnich dniach odnotowano bowiem na tym terenie kilka prób kradzieży, jedno włamanie, dość częste pobicia i - co zaskakujące - liczne wyłudzenia.
Jak wynika z ustaleń policji sprawcą owych czynów jest gang młodocianych przestępców, z których najstarszy ma lat niespełna 4, a najmłodszy - 2. Dla potrzeb śledztwa zostali oni roboczo określeni mianem "Niebieskich".
Do tej pory wykryto, iż każdy z członków gangu ma do wypełnienia inne zadania.
I tak najstarszy - Czesław D. - przyjął na siebie odpowiedzialność za kradzieże. Dopuszcza się ich w rozmaitych porach dniach, korzystając z nieuwagi mieszkańców Mirmiłowa. Kradnie najczęściej cenne, rybne kabanosy, ukrywane w kuchennym sejfie.
Najmłodszy z członków gangu, Mirosław D. (zwany przez kolegów "Miśkiem"), kilkakrotnie podjął się prób kradzieży mienia. Właścicielką była niejaka Pollyanna D. Spostrzegłszy, iż przestępca zamierza ukraść jej zawartość talerza, Pollyanna początkowo samodzielnie broniła swej własności, wykorzystując do tego perfekcyjnie opanowane sztuki walki. Z czasem jednak poszkodowana zauważyła, że problem Mirosława D. ma głębsze podłoże i podjęła się niesienia mu pomocy, zapewniając żywność i rozpoczynając pracę resocjalizacyjną. Odkąd nieletni ma dostęp do jej miski, na terenach Mirmiłowa nie odnotowuje się bójek o podłożu rabunkowym.
Najwięcej kłopotów sprawia jednak służbom śledczym niejaki Józef D, zwany "Jożem". Uchodzi on najprawdopodobniej za szefa gangu i podejmuje się najbardziej ryzykownych zadań. Nagminnie dopuszcza się włamań, prób wyłudzeń oraz uciążliwego dla obywateli - żebractwa. Jako pierwszy w historii Mirmiłowa złamał zabezpieczenia lodówki i dostał się do jej wnętrza. Z powodu podejmowanych przez niego prób wyłudzeń najbardziej poszkodowana jest Anna D., której notorycznie niszczy mienie w postaci spodni, drapiąc ją po nodze w celu wyłudzenia posiłku.
Liczne otarcia, zadrapania i rany cięte zadane przez Józefa były już opatrywane i poddawane obdukcji. Liczne pary podartych spodni będą stanowiły materiał dowodowy w śledztwie.

Równolegle z działaniami policji toczy się dyskusja, sprowokowana przez Rzecznika Praw Najmłodszych Mieszkańców Mirmiłowa, który jest zdania, iż problemy z młodocianym gangiem mają głębsze podłoże i niekoniecznie wynikają z całkowitego zdeprawowania.
- To jeszcze dzieci - argumentuje RPNMM. - Spójrzmy, co podlega kradzieży i zniszczeniu. Jedzenie. Myślę, ze to powinno dać do myślenia organom sprawującym władzę w Mirmiłowie. Powinniśmy także odpowiedzieć sobie na kilka pytań. Czy miseczki stoją bezustannie napełnione? Czy wystarczająco często najmłodsi otrzymują przysmak w postaci rybnego kabanoska, a ilość galaretki mięsnej jest adekwatna do ich potrzeb? Czy szkoła i nauczyciele wystarczająco wnikliwie przyjrzeli się zaistniałej sytuacji, a zwłaszcza - czy podjęli odpowiednie kroki zaradcze? Istnieje niestety opinia, że ktoś tu nie dopełnia swych obowiązków. Najpewniej winna jest szkoła, a zaraz potem - dom rodzinny.
Dyrektor placówki oświatowej - Piotr D. -uważa, ze z jego strony dopełniono wszystkich obowiązków, by wychować chłopców zgodnie z wymogami cywilizowanego społeczeństwa. Pośrednio wskazuje, iż to działania prawnej opiekunki, niewymagającej od chłopów absolutnie żadnej dyscypliny, sprawiły, że pozostają oni społecznie niedostosowani.
Jak zwykle toczy się dyskusja, kto jest winny. Kroków zaradczych i konstruktywnych rozwiązań nie widać. Najmłodsi nadal są głodni, a przestępczość nadal rośnie.
Zapraszamy naszych czytelników do wyrażenia swojej opinii.

Jeden dzień z życia KOTerii.

W Mirmiłowie, zamieszkanym przez same indywidualności, po trzech latach wspólnej egzystencji wykształciły się... sympatie i układy. "Zjawisko dziś powszechne, niewarto się tym smucić", nuci mi nad uchem Stefek z Czerwonego Tulipana, ale ja już doprawdy nie wiem, czy aby na pewno powinnam taki stan rzeczy uznać za normalny.
No bo sami zobaczcie...

Wieczór.

- Kochanie, proszę, zasuń żaluzje, bo rano, o 5.00 będę musiała wstawać (słońce zalewa pokój), a bym sobie dłużej pospała. I ta latarnia... (świeci nam dokładnie w okno i choć czytać przy niej spokojnie można, o spaniu nie ma mowy).
- No, ale jak to tak? Miś nie będzie mógł nic przez okienko zobaczyć. Moze ty umiesz go tak po prostu zdjąć z parapetu, jak on taki zaciekawiony, ale ja nie! Nudzi się Misiulkowi, prawda? Taaaak, nudzi się. Mój misiulek...

Ranek.

Wstaję. Zdejmuję Misia z parapetu, zasuwam żaluzje. Wychodzę z założenia, że Miś ma okno w kuchni, potężne, balkonowe w dużym pokoju i akurat to jedno jedyne, sypialniane, nie jest mu do egzystencji niezbędne. Ja natomiast mogę sobie pospać w miłym półmroku.
Druga połówka (nie wiedzieć czemu, zwana "lepszą") szykuje się do pracy. Zaczynam zapadać w kołyszący sen, ale... coś on za gwałtownie i za brutalnie mną kołysze... Łup!!!! Może przestaną... Łuuuuuuupppp!!! Może to chwilowe... Łuuuup, łupp, łłłłuuuuuppppp, łup-łup-łup!!! Nie przestaną...
Miś z Jożikiem jak zawsze rano bawią się w trampolinę. Zabawa polega na wskakiwaniu na okienny parapet i rzucaniu się z niego wprost na moje nogi, w miękkość kołdry, poduszek i materaca.
Gdy jeden pływak odda skok, odbija się od sprężyn materaca i pędzi na złamanie karczku przez przedpokój, ledwo wyrabia na zakręcie, z biegu siada na progu dużego pokoju i ziiuuuuuuuuu - jedzie po śliskich panelach, na dupce aż pod balkonowe okno. Potem odwrót, pęd do sypialni, po drodze wymija drugiego pływaka, który właśnie oddał swój skok z parapetu. I tak na zmianę. Sama siebie oszukując, przeczekuję 3-4 kolejki. Potem proszę:

- Kochanie, proszę, zabierz koty i zamknij drzwi do sypialni.
- Nie mogę. Czesio tak sobie słodko śpi... Nie będę go budził i przenosił przecież!

Po kolejnych dwóch skokach, wstaję. Jasny gwint!! No juz po spaniu! Kawę czas robić, czy coś?!
Przed oczami mam niepokojące czerwone plamki, łapię miśki, wtykam sobie każdego pod pachę i z impetem wyprawiam w drogę poza obręb sypialni. Z przedpokoju dobiega: "No, maleńki, bądź grzeczniutki, do widzenia, do widzenia Jożiczku, pójdziemy potem na spacerek, papapa kochanie" i treściwe: "Łośku, zamknij drzwi jeśli już wstałaś!".

Popołudnie.

Cały dzień siedzę w domu, czekając wzorem Penelopy na małżonka. Ten przybywa. Na spotkanie wybiegają mu trzy koty, czwarta czeka w kuchni, i zaczyna się powitanie: "cześć maleńki, ooooo Jooooooż!! no co tam? co tam malutki?? otworzymy Misiowi okienko, niedobra Duża nie odsunęła żaluzji, cześć Jożiczku, no jak tam mija dzionek, pójdziemy na spacerek? oo, Czesiulek, cześć Poleńko, no cześć, jak się czujesz??" - i tak dalej, i w ten deseń. Cmok w kocie czółko, buzi-buzi, zapytania o zdrówko i samopoczucie, czułość i bliskość, a potem, krótkie, rzeczowe, rzucone w moją stronę: Cześć, co na obiad???

Wieczór.

Pan Domu klęczy na twardej podłodze, co pewien czas rozmasowując ścierpnięte kolana. Na jego własnym krześle leży bowiem kot.
Widzisz, tu jest taki kabelek, a tu taki. Teraz to podłączymy, dobry kotek, mądry malutki. Wszystko rozumiesz, prawda. Grzeczny, maleńki. Oooo, zobacz, tu taka śrubeczka, poczekaj, bo nie dam rady... AAAAAAA-NIUUUUU!!! cho no tu. Możesz to potrzymać?
Trzymam, trzymam, trzymam...

- Piotruś, długo jeszcze?? Ja mam robotę...
- Oj, tam. Patrz się i ucz, bo całe życie będziesz narzędzia podawać! Widzisz, Jożisiu, malutki, to proste... O zobacz, mój maciupki, to trzeba tak i tak... Zaraz wrzucimy sobie filmik. Ania się nie zna na fantastyce, to obejrzymy razem. I piwko wypijemy. A moze wolisz "Star-treka" czy "Gwiezdne wojny"??

- Wolę melodramat z Meryl Streep.
- A nie, to innym razem, co? Dziś sobie zaplanowaliśmy z Jożem "Tylko dla orłów". Obejrzysz ewentualnie z nami?

Bardzo późny wieczór.

- Tak się zastanawiam... Chyba będę spał dziś w dużym.
- A to czemu?! Makabryczny kryminał mi wtykasz i jak ja się boję, to ty sobie idziesz. No, bardzo po męsku!
- A bo Pola leży przy nogach z lewej, Miś z prawej, Jożo przy twarzy, a Czesio i przy głowie i jakoś się nie wyspałem. Tak całą noc w jednej pozycji. Tobie to dobrze, masz urlop...







czwartek, 22 lipca 2010

Rozterki owieczki, czyli moje plany na emeryturę...


Upał był wszędzie. Gęsta zupa zamiast powietrza wlewała się do płuc ludzi i kotów. Po mieszkaniu nie tyle się chodziło, co brodziło w lepkiej, gorącej mazi, której nie sposób było rozrzedzić zadnym przeciągiem, otwieraniem okien, wietrzeniem, i tym odobnymi pomysłami.

Krótkowłosy Czesio umierał demonstracyjnie - spoglądając, czy aby na pewno każdy widzi i się odpowiednio wzrusza. Zagadnięty w kwestii samopoczucia, odpowiadał żałosnym "aaajjjjuuuu", zapytując boleściwie, dlaczegóż to Duża nie przegna upału i nie sprowadzi na swego kochanego kocurka ożywczego chłodu?? Kot by chciał mieć chłodniej, a Duża przecież od tego jest, by go ochłodzić. Nie, nie, kot nie rości sobie pretensji, nie żeby był nachalny, nie, nie, ale właściwie, jak tak dalej pójdzie, kot będzie zmuszony wyciągnąć konsekwencje... Upał? Tego nie robi się kotu... Duża powinna o tym wiedzieć, Duża zna zestaw obowiązków, Duża ma rzekomo doświadczenie w opiece nad kotem, więc kot doprawdy nie widzi powodu, dla którego ma być tak gorąco...

Jożik i Polcia dokonywali żywota cichutko i bez demonstracji, rozpaczliwie tuląc się do rozmaitych ścian, kafli, szukając skrawka zimnej podłogi. Miś, jak zawsze, żył radośnie, skakał, unosił się w powietrzu, kicał i brykał, a w krytycznych momentach padał nagle jak zestrzelona kaczuszka i nie reagował na absolutnie żadne tarmoszenia. Tyle tylko, że o ile Miś zaczął czarować otoczenie łysym, różowym brzuszkiem prześwitującym przez futerko, o tyle z Polą i Jożikiem zrobiło się coś dziwnego...
Koty zarosły. Zarosły strasz-li-wie. Nie wiem, co było tego powodem, jaka znów anomalia, ale Jożik nosił na sobie taki gąszcz nieopisany, że grzebienia nie można było wbić. Mało tego, włos zrobił się tak długi i gęsty, że grzebień nie docierał do skóry i przy skórze właśnie zrobił się filc, kołtun, diabli wiedzą co. Człowiek myślał, że czesze, a nie czesał wcale.
Szczotkowałam go w te upały i płakałam z nerwów i bezradności. Trzymanie góry futra na kolanach, gdy w mieszkaniu było prawie 40 stopni stawało się wyczynem nie lada. Wyczesany kot, po godzinie już nosił "dredy", już dawało się wyczuć kołtun. Z Polą było to samo. Normalne "gabaryty" futra zachował tylko Mirmiłek.
Koty się ewidentnie męczyły, ja też. Pewnego wieczoru, kląc w duszy na czym świat stoi... ostrzygłam Joża i Polę. Tak na dwa centymetry od skóry.
Pola odżyła! Wygląda jak chłopczyca z 20-lecia, ale to nic. Mała skandalistka ewidentnie miała być kotem krótkowłosym, tylko Matce Naturze chyba coś się pozajączkowało. Polka sprawiała wrażenie, jakby miała z wielkiej uciechy tańczyć trepaka. Rewelacja. A to jej Duża dogodziła!

Za to Jożik... Przede wszystkim poczuł się: samotny, odtrącony, odsunięty na margines, skrzywdzony, niekochany, zdradzony, smutny, wyalienowany i nieprawdopodobnie nieszczęśliwy.
Jego najblizszy przyjaciel - Miś - go nie poznał i sunął za nim z brzuszkiem przy ziemi, czając się jak do polowania na grubego zwierza.
Każdy, kto wszedł do domu, wydawał na widok Jożika radosny pisk i zaczynał go miętolić i rozpływać się nad tym, że "taki maleńki, taki fajny, milutki, mięciutki, całkiem jak owieczka!". Rzeczywiście - niebywale gęste futerko sprawiało wrażenie skręconego i Jożo wyglądał całkowicie jak owca, co wprawiało go w autentyczne zakłopotanie. Wszyscy, którzy sądzą, że kot nie ma mimiki, powinni byli zobaczyć Jożika, gdy odkrył swe krótkie futerko. Zadziwienie i desperacja, jakie malowały się na jego pyszczku, nie pozostawiały cienia wątpliwości - skrzywdziłam kotka. Ładnych parę dni upłynęło nim ofiara mych fryzjerskich zapędów przestała chować się po kątach i bezustannie myć. Kocio obrażony był śmiertelnie. Całkowicie. Gruz, mogiła. Nie przeszkadzało mu to, rzecz jasna, biec na złamanie owczego karczku, gdy słychać było dźwięk otwieranej puszki z mięskiem. W chwilach śniadanka czy obiadku Duża natychmiast wracała do łask, by za sekundę być całkowicie zdegradowaną, ignorowaną i traktowaną jak zło konieczne, kat sterczący nad szarą, mięciutką duszyczką jozikową.
Dwa wnioski wyciągnęłam z tego wydarzenia. Pierwszy - nigdy więcej nie strzyc Jożika, choćby nawet przyszło nam wędrować przez Saharę. Drugi - na emeryturze kupić sobie cornish rexa, bo "taki maleńki, taki fajny, milutki, mięciutki, całkiem jak owieczka!". ;) ;)