niedziela, 24 października 2010

Dziś o języku, czyli "Mój przyjaciel ... ZDECHŁ".

Jak niektórzy w Was może się orientują, pisuję niekiedy dla strony http://www.zwierzak-w-domu.info/ .
Dziś Ania, założycielka strony, poprosiła mnie o artykuł na temat określeń pojawiających się w sytuacji śmierci naszych małych domowników. Poniewaz nie mam dostępu do fachowej literatury, słowników, czy bodaj cytatów belletrystycznych, napisałam słów parę od siebie, prosto z serducha, i tym chciałabym się z Wami dziś podzielić.

Oto artykuł. Chciałabym poznać Wasze opinie.

Bardzo często na forach internetowych, portalach społecznościowych czy nawet podczas prywatnych rozmów pojawia się temat śmierci zwierzęcia domowego. Zwykle w takiej sytuacji wybuchają spory o to, jakimi słowami tę śmierć określić. Ktoś powie "mój pies umarł", "mój pies odszedł" i natychmiast jakiś samozwańczy purysta językowy zaprotestuje: "nie, nie, nie, twój pies ZDECHŁ, PADŁ, to przecież TYLKO zwierzę, umierać może jedynie człowiek".
Przyznam, że dla mnie jako filologa i osoby, która stara się dbać o poprawność językową, te dwa ostatnie sformułowania są, najłagodniej rzecz ujmując, niezrozumiałe, niekonsekwentne i... nielogiczne.
Zastanawia mnie, ile razy podczas całego życia psa lub kota w naszym domu, przy naszej rodzinie, nazywaliśmy go "wiernym", "kochanym", "grzecznym" - czyli posługiwaliśmy się określeniami odzwierciedlającymi postawy ludzkie.
Wchodząc w progi mieszkania jesteśmy często rozradowani, wzruszeni, bo pies "wita nas", merda ogonem, podskakuje, przynosi zabawki. I jestem przekonana, że gdybyśmy zrobili wśród naszych rodaków ankietę, pytając, co ów pies ma wówczas na myśli, zdecydowana większość odrzekłaby bez zastanowienia, że pies "się CIESZY". Mało tego - mówimy, że pies jest naszym "przyjacielem", pozwalamy, by już w przedszkolu wpajano dzieciom, że "pies jest najwierniejszym towarzyszem człowieka".
Dlaczego zatem w chwili śmierci tegoż wiernego przyjaciela, który witał nas w progu, cieszył się na nasz widok, towarzyszył nam przez wiele lat życia, bawił się z nami i kochał nas, mamy powiedzieć, że on "zdycha"? Potrafiliśmy bez problemu wyartykułować, że pies był "wierny", potrafił okazywać "przyjaźń" i "miłość", często dla nas pracował "pilnując" dobytku, a nie potrafimy powiedzieć, że "umarł"? Nie pojmuję tego.
Mówimy, że kot swym mruczeniem nas "wycisza" i "uspokaja", prowadzimy chore dzieci na zajęcia z hippoterapi, gdzie konie - wedle słów wielu ludzi -"pomagają im dojść do zdrowia", "leczą". Cieszymy się, gdy psy odnajdują zagubionego w górach człowieka, patrzymy z podziwem na zwierzęta uwijające się wśród gruzów po katastrofach rozmaitego rodzaju, ratujące ludzi, serce nam rośnie, gdy wodołazy wyławiają niedoszłych topielców. Potem odmawiamy tym bohaterom prawa do umierania.
Słowo "zdychać" niesie za sobą ogromny ładunek negatywnych emocji. Często człowiek o swoim największym wrogu, kimś kto uczynił mu niewyobrażalną krzywdę, myśli: "obyś zdechł". Jest to wówczas uznawane za niegodziwe, za przekleństwo, ciężki grzech. Ciekawe, że nie jesteśmy zszokowani, gdy ktoś mówi o "zdychaniu" swego małego przyjaciela. Tak, jakby zwierzę potrafiło "kochać", "pracować", "być wierne", a nie potrafiło "umrzeć".
"Niech zdycha!" - mówimy także o czymś, co dotąd psuło ogląd świata, przerażało, budziło grozę, często było niebezpieczne. "Padł" - mówimy o czymś słabym, gorszym, po czym spodziewaliśmy się dłuższej i konkretniejszej egzystencji. Nie rozumiem zatem, dlaczego kot, który ostrzegł przed pożarem całą rodzinę u kresu swego życia "zdycha" czy "pada". Cóż dla nas, tak słabych i też ułomnych przecież istot, jest upokarzającego w słowach "kot umarł", "odszedł"?
Nie mamy żadnych oporów przed mówieniem "mój kot mnie kocha", "mój mruczący przyjaciel", "mój puchaty towarzysz". Dlaczego więc - raz jeszcze zapytam - mamy mieć opory przed powiedzeniem "mój kot, mój przyjaciel, który mnie kochał - odszedł, umarł".
Byłam przy smierci kilkorga zwierząt. Należały one do mnie, lub zostały znalezione w stanie uniemożliwiającym wszelką pomoc. Zawsze najbardziej bolało mnie jedno: oto zwierzę traci jedyną rzecz, jaka naprawdę do niego należała - życie. Życie jest wszystkim, co zwierzątko posiada na własność. Ono nie ma tak naprawdę niczego innego. Rozstanie z życiem każdorazowo jest dramatem. Nie umniejszajmy tego pogardliwym słownictwem. Nie mówmy, że "tak się mówi", "to językowa tradycja". To my tworzymy język i to my tworzymy tradycję. Od nas zależy, jak jezyk i tradycja będą wyglądały. Język jest tworem żywym, ewoluującym bezustannie, podlegającym ciągłym przemianom. Od nas zależy, w jaki sposób określimy zjawiska tak ważne jak życie i śmierć. Zwłaszcza, gdy dotyczą naszych Przyjaciół.

wtorek, 19 października 2010

Rocznica

Tak właśnie myślałam. Zanudzam Was opowieściami o emigracji, gdy tak naprawdę powinnam skupić się na puchatym i niebieskim temacie wiodącym, czyli kotach.

Wstyd się przyznać, ale wielce zaaferowana faktem, iż mija pierwsza połowa mego pobytu za granicą, zapomniałam o jubileuszu o wiele ważniejszym.
Moi Drodzy, oto 17 października upłynęły trzy lata odkąd w moim domu zamieszkał pierwszy kot.
Co za tym idzie, upływa trzeci rok, odkąd:

- Nie zdarzyło mi się przespać w całości ani jednej nocy.
- Przestałam bezsensownie utrzymywać, że sypialnie są tylko dla ludzi.
- Z powodu chronicznego niedoboru czasu i nadmiaru owłosionych ubrań nie zdołałam ani razu wykreować się na Kobietę Elegancką.
- Przekonałam się, że wyławianie zwłok rozmaitych z wiadra wypełnionego wodą może stać się czymś nagminnym i codziennym. Świadkowie nie zawsze chcą uwierzyć, że wyłowiony szary gryzoń przed śmiercią naprawdę był zabawką.
- Uwierzyłam, że można zasnąć snem sprawiedliwego, gdy 10 kilo szczęścia spaceruje po wypełnionym pęcherzu.
- Nauczyłam się z olimpijskim spokojem wędrować kilka kilometrów z plastikową myszką w bucie.
- Nagły hałas i łomot dobiegający ze środka wersalki, na której siedzę nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Troszkę inaczej jest z gośćmi...
- Przestałam się głupio upierać, że kawa z muchą w środku jest na pewno obrzydliwa.
- Zrezygnowałam z utrzymywania jakoby karma kocia była tylko dla kotów - "animonda ocean" jest przepyszna.
- Przestałam mieć jakiekolwiek złudzenia co do tego, że mogę hodować kwiaty.
- Zdecydowanie zmniejszyła się moja wrażliwość na ból odkąd doskonale odżywione, ciężkie kocię, zafascynowane troczkiem od dresu, potraktowało moją nogę jak drewniany pieniek i zawiesiło się na niej 4 łapeczkami. A ja nie mogłam go zdjąć...
- Przestałam wierzyć w podstawowe prawa fizyki, a przekonałam się o istnieniu wielu innych praw, przy których fizyka i matematyka po prostu wysiadają.

Oto niektóre elementy nabywanej przez 3 lata wiedzy:

1. Ważący 5 kilogramów kot jest w stanie zająć dokładnie całe łóżko o wymiarach 175 cm/210... Przekonanie jakoby łoże małżeńskie przeznaczone było dla małżeństw nie jest niczym więcej jak ludowym wierzeniem.

2. 10 kilogramowy kot bez problemu ulokuje jestestwo między dwiema doniczkami na ciasnym parapecie, lecz delikatne muśnięcie doniczki ogonem, spowoduje wśród kwiatów efekt domina.
Kot strąci kwiaty szybciej niż Ty odstawisz konewkę, którą właśnie zostały podlane.

3. Im mniej jedzenia otrzymuje kot, tym więcej urobku produkuje. To oczywiste.

4. Im bardziej się spieszysz, tym większe jest prawdopodobieństwo, że kot Twój dostanie niestrawności i zacznie rozliczać się z Matką Naturą "na oba końce".

5. Im doskonalej zaczynasz wypoczywać w upragnionej ciepłej kąpieli, tym większej biegunki dostaje kot, a kuweta stoi przy wannie...

6. Kot potrafi wejść wszędzie. Nie potrafi jedynie zejść z miejsc, do których Ty masz ograniczony dostęp.

7. Z im większym bólem poczynisz oszczędności, tym głębiej Twój kot zapadnie na Tajemniczą Chorobę.

8 Im więcej wydasz na nietrafione diagnozy, tym szybciej uda Ci się samodzielnie pozbyć banalnych dolegliwości kota.

9. W przyrodzie nic nie ginie? Oczywiście, że ginie. Kot. Zawsze wtedy, gdy Ty jesteś już spóźniona na Przełomowe Spotkanie.
Mężczyznę da się zmiękczyć łzami? Tak, ale nie kociego. Pan Kot pojawi się przed Tobą wtedy, gdy przestaniesz płakać i wpadniesz w otępiającą rozpacz.


Wreszcie ostatnie i najważniejsze: dla każdego wrażliwego człeka posiadanie kota jest jedynie wstępem do posiadania kolejnych! I proszę wrażliwości nie mylić z rozsądkiem, bowiem - jak pokazuje ten blog - jedno z drugim wcale nie musi iść w parze. :D

sobota, 16 października 2010

Na zachód od Mirmiłowa cz. II - Duża bez kotów.



Kochani.Na wstępie swego postu chciałabym najserdeczniej podziękować wszystkim za zainteresowanie i częste pytania o to, co się u mnie zdarza i jak mi płynie czas. Dziękuję za maile, za wiadomości na Facebooku, komentowanie fotek, za pytania pojawiające się na Naszej Klasie czy ulubionych forach internetowych. To wzrusza, naprawdę. Ani przez chwilę nie czuję się tutaj samotna.

Nie pisałam tak długo z bardzo prostego powodu. Zakorzeniło się we mnie przekonanie i przyzwyczajenie, że blog jest o kotach. Jakoś mam wrażenie, że gdy zacznę się rozpisywać na temat własnych przygód, blog straci na wartości. Stanie się nudny, bo ja naprawdę nie jestem osobą o szczególnie skomplikowanym i interesującym życiorysie. Tym samym Czytelnicy, którzy przybyli tu (całkiem licznie), by odwiedzać koty, po prostu się zniechęcą.

Niemniej jednak uświadomiono mi, że słów parę Czytelnikom się należy. Korzystając zatem z faktu, iż dziś lub jutro przypada półmetek mego pobytu w Niemczech postanowiałam troszkę się pozwierzać.

Od lat trzech świat mój poniekąd zaczyna się i kończy na kotach, nic zatem dziwnego, że znów od nich rozpocznę. Wniosek krótki i treściwy nasuwa się sam - przeceniłam swą rolę w funkcjonowaniu Mirmiłowa. Kociastym w towarzystwie Dużego żyje się niczym w raju. Na zdjęciach, które otrzymuję, widać jak na dłoni, że słowa "stres", czy "nie wolno" na zawsze zostały wyparte z główek naszych puchatych podopiecznych. Wolno wszystko. Wolno nawet przyjść z kabelkiem o 1.30 w nocy i zażądać zabawy. Wolno (wrażliwców proszę o opuszczenie tego zdania) łazić po stole, wysiadywać na balkonie do oporu i łowić muchy na parapecie aż do upojenia. Powoli oswajam się z myślą, że zapewne w moich zbiorach nie ma już ani jednej orchidei, i nawet o to nie pytam.

Natomiast jeśli chodzi o moje funkcjonowanie i samopoczucie w kraju naszych zachodnich sąsiadów, to mogę już chyba powiedzieć, że pierwsza połowa pobytu minęła absolutnie bezstresowo. Bezstresowo, jeśli chodzi o "niemiecką" stronę zagadnienia, bowiem polskie realia potrafią mi dopiec nawet, gdy jestem od nich oddalona o ponad 1000 km. Ale, nie psujmy atmosfery.
Jeśli napiszę, że dotąd czułam się tutaj jak w rodzinie, to - proszę mi wierzyć - nie będzie w tym krzty przesady. Nikt przez te 1,5 miesiąca nie dał mi odczuć, że jestem w pracy. Na każdym kroku spotykam się z dowodami wdzięczności, słyszę wiele miłych komentarzy na temat swej osoby, otoczona jestem sympatią i szacunkiem. Chciałabym po urlopie jeszcze tu wrócić.
Dom położony jest w pięknej okolicy, wokół łąki, lasy, pastwiska. Sąsiad natomiast ma konie i pozwala mieszkającej tu dziewczynce - Lisie - oporządzać je, a potem na nich jeździć. Popołudniami chodzę do niego razem z Lisą i powoli przypominam sobie, jak to jest siedzieć na koniu, jeździć i... na drugi dzień czuć mięśnie, których istnienia nawet by się nie podejrzewało. Zwłaszcza tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę ;)
Rytm życia mego podopiecznego jest niezmiernie regularny. Posiłki spożywane w ściśle określonych porach sprawiają, że w ciągu dnia nie ma się absolutnie ochoty na podjadanie, a to z kolei powoduje, że właśnie żegnam się z 7 (!) kilogramem. Tak, tak - do kraju wróci 7 kilogramów obywatela mniej!
Mam też sporo czasu na czytanie (jakże mi tego brakowało!!) i wykorzystuję go niemal w pełni. Piszę "niemal", bowiem czasami wypada też rzucić okiem na prawidła gramatyki tego szalenie skomplikowanego języka, jakim się tubylcy posługują. Oj, ta nieodgadniona mowa kładzie się ogromnym cieniem na mój pobyt tutaj. Dogaduję się, owszem. Muszę wszak powiedzieć, co chcę do jedzenia i zrozumieć, czego się ode mnie oczekuje, ALE... im więcej słówek poznaję, im więcej zaczynam rozumieć, tym gorzej jest z mówieniem. Nie potrafię na poczekaniu wybrać odpowiedniego czasu, rodzajnika, ustawić orzeczenia w odpowiednim miejscu, zadbać o przeniesienie przedrostka na koniec zdania i jeszcze postarać się o poprawną rekcję! A ponieważ jestem filologiem, popełnianie błędów już u podstaw posługiwania się językiem deprymuje mnie jak nic innego. Siedem lat uczyłam innych poprawnego wykorzystywania daru mówienia, a teraz sama klepię bez ładu i składu. Granda i skandal.
Jednak, mimo, iż jest mi tu bardzo dobrze, spokojnie i pogodnie, wiem, że nie jest to rozwiązanie na dłuższy czas. Bardzo tęsknię za domem i zwierzętami, bowiem o ile z ludźmi mam stały kontakt, o tyle z puchatymi już nie. Wieczorami, gdy staram się zasnąć, szalenie brak mi tych ciepłych, wiercących się ciałek. Brak mi Jożika wtulającego pyszczek w moją szyję, narzekającego Czesia, grubiutkiej Polci, która usiłuje wgramolić się na kolana, o Misiu... nawet nie wspomnę. Znacie mój stosunek do Mirmisia, co ja się będę rozpisywać. Z mężem każdego dnia rozmawiam przez gg i skype, co nie znaczy, że nie tęsknię za tym, aby mnie przytulił przed snem. Wieczory w ogóle są najtrudniejsze.
Innym elementem codzienności, którego bardzo mi brak - jest możliwość mówienia po polsku. Na tym polu jestem niekwestionowaną patriotką. Nie mam natury poligloty. Wystarczy mi, że znam obcy język na tyle, by nie zginąć. Nie czuję potrzeby zagłębiania się w obcojęzyczną literaturę w celu szlifowania języka. Wolę zagłębiać się w subtelności mowy, którą znam.
Na studiach profesor od filozofii usiłował przekonać nas, że cyt. "nie istnieje nic poza językiem". Przez trzy lata próbował wyjaśnić nam to zagadnienie. Cały kurs filozofii był temu podporządkowany. Niemal wszyscy oponowali. Nie ma miłości? Nie ma przedmiotów? Nie ma myślenia? - A no nie ma. - mówił Profesor. Istnieje tylko język, język kreuje rzeczywistość. Nie ma czegoś takiego jak "fakt". "Fakt" istnieje w takim kształcie, w jakim o nim mówimy. Podobnie prawda - dla jednego będzie wyrażona w takich, a dla drugiego w innych słowach. I już nie będzie obiektywna. Będzie "zbudowana" przez język. Nie wszystko jeszcze rozumiem z ówczesnych wykładów, ale jestem niezmiernie bliska stwierdzeniu, że ten człowiek miał rację. Jeśli nie potrafię jasno wyrazić tego, co czuję - nie jestem sobą. Nie i już. Jestem kimś zupełnie "nowym", niepełnym. Jestem postrzegana inaczej niż dotychczas. A jeśli nie rozumiem znaczenia słowa, to ono w mojej wyobraźni nie istnieje. Nie ma go dla mnie - tak jak mówił Profesor. Dlatego, ze względu na język, nigdy za granicą nie będę się czuła naprawdę u siebie.
Kochani, muszę kończyć, bo odłączono prąd i zaraz wyczerpie mi się bateria. Myślę, że ciąg dalszy niebawem nastąpi.
Pozdrawiam najserdeczniej!