piątek, 24 grudnia 2010


Kochani!

Z okazji tych najpiękniejszych, najcieplejszych, najbardziej magicznych dni w roku,
w Święta Bożego Narodzenia,
chciałabym życzyć Wam przede wszystkim
spokoju, wyciszenia i odpoczynku od codziennego zabiegania.
Bądźcie zdrowi i radośni,
cieszcie się, że macie obok siebie bliskich Waszym sercom ludzi.
Zapomnijcie na chwilę o troskach dnia powszedniego,
wsłuchajcie w kolędę i przytulcie, kogo kochacie.

Wesołych Świąt, Moi Drodzy Czytelnicy!

Ania & Mirmiłowo

wtorek, 21 grudnia 2010

Precz obwiesie!

- "Precz obwiesie!" - takim serdecznym okrzykiem witałby się Jożiczek z braciszkami i siostrzyczką, gdyby tylko potrafił go poprawnie wyartykułować.
Każdego ranka bowiem całe Mirmiłowo spotyka się w jednym miejscu - kuchni - i oczekuje na śniadanko. Odkąd jestem w domu zaszczyt zatykania głodnych dziobów znów przypada mi w udziale i gdy Duży urlopuje się w sypialni, ja - bezskutecznie usiłując zrobić kawę - czynię spostrzeżenia.
Histeryczne zachowanie gromadki bierze swój początek już w chwili, gdy leżąc jeszcze w łóżku poruszę prawą nogą. Poruszenie prawą nogą oznacza bowiem, że oto przygotowuję się do wstania. Tak przynajmniej zakładają koty. W przedpokoju wita mnie wprawdzie wciąż jeszcze karny, zorganizowany szereg, jednak już wtedy każdy puchaty człon owego szeregu niemal wyłazi z niebieskiego futerka, by tylko uświadomić mi, jak nieprawdopodobnie jest głodny. Nie jadł wszak od jakiś 8 godzin! Gdy uczynię pierwszy krok, 16 tłustych łapek przestaje przebierać w miejscu i rusza na kuchnię. Następuje istne natarcie, przy czym każdego dnia odnoszę wrażenie, ze Jożik ewidentnie krzyczałby "taranem go!", gdyby tylko potrafił. O spokojnym przygotowaniu śniadania mowy być nie może, bowiem nagle pod nogami mam istny tłum, zgoła nieprzebrane gromady kotów. I nie mogę wręcz wyjść z podziwu, gdy widzę, iż tak naprawdę, po dziarskim natarciu, do zdobywania kuchni i ustanawiania nowej władzy przystąpiło raptem dwóch wojowników: Czesio i Jożik. Polcia zwykle trzyma się z boku, grzecznie oczekując jedzonka, jak na damę przystało, Miś zaś po odnalezieniu drogi do miseczek - przestaje się nimi interesować. Wychodzi z słusznego założenia, że zje sobie za chwilę i rozpoczyna delektowanie się nowym dniem, sprawdzając przede wszystkim stan storczyków w doniczkach. Uważa też, i trudno temu poglądowi odmówić racji, że zdecydowanie lepiej jada się z miseczek pełnych niźli pustych, póki co natomiast "im bardziej Miś zagląda do miseczek, tym bardziej jedzonka w nich nie ma".
Polcia zatem siedzi, Misio uprawia storczyki, a mi wyrasta co najmniej osiem odnóży i ciśnienie podnosi się błyskawicznie. Tańczę dziko po kuchni, skrzydła szlafroka powiewają za mną różową płachtą, sznurek się plącze, a całe me jestestwo, w istnym szale, jakby dom miał za sekundę wylecieć w powietrze, usiłuje jednocześnie: umyć miseczki, powycierać je, otworzyć szafkę z kocimi specyjałami, wyjąć mokre, nasypać suche, otworzyć puszkę, zamknąć szafkę, upilnować kabanosków i wreszcie - napełnić miseczki ... czymkolwiek. Kapcie mi spadają w sensie dosłownym i pragnę co najmniej się roztroić. Ręce mi się trzęsą, gromko i rytmicznie pokrzykuję, sypię, zrzucam, rozsypuję, zamiatam stare, potem rozsypane nowe, myję, wycieram, usuwam galaretkę, uspokajam wystraszonego Cześka, na którego łepetynę spadła aluminiowa miseczka i z dzikim łoskotem potoczyła się po kaflach, zaś na koniec - usiłuję ustawić na podłodze dokładnie cztery miseczki na raz. Trudne to jest.
Czemu mi tak śpieszno? To proste. Jożik obmyślił doskonały sposób popędzania człowieczego niewolnika - dość subtelny, nie wymagający żadnych poświęceń i kosztów, a jakże skuteczny! Polecam każdemu zdesperowanemu szefowi tę nową, jożikową strategię zarządzania zasobami ludzkimi. Jożik mianowicie siada sobie wygodnie i z upiorną regularnością skrobie mnie, czyli swój ludzki zasób, pazurkami w łydkę, gdy tylko choć na chwilę się zatrzymam. Wydaje przy tym rytmiczny, drażniąco-popędzający, skrzypiący skrzek.
"Eeeeee" - trrrrrr pazurkami po łydce, "eeeeeeee" - trrrrrr - "eeeeee" - trrrrrr, dopóki 4 miseczki nie pojawią się na podłodze.

Gdy się natomiast pojawią - Czesio przestaje się bać i spokojnie podchodzi do aluminiowej zastawy, Polcia przydreptuje kroczkiem damy, Miś zaś dochodzi do wniosku, że w sumie byłby uprzejmy się poczęstować. Wszak śniadanko ważne jest i ubarwia - i tak już barwny - misiowy świat. I sielanka mogłaby sobie trwać, rodzinne kocie śniadanie mogłoby przebiegać w radośnie spokojnej atmosferze, gdyby nie Jożik. Ten niszczy sielskość już u jej zarania i w degustacji, która jeszcze się na dobre nie rozpoczęła, musi nastąpić przerwa.

Jożik bowiem krzyczy w głębi ducha "precz, obwiesie!!" i małym swym ciałkiem, niczym taranem, po głowach biesiadników dociera do miski, rozpychając się skandalicznie i bezczelnie. Zanim wytrącone z równowagi koty zdążą się wewnętrznie pozbierać i dotrwać choćby do połowy konsumpcji, Joż już jest po śniadaniu i nie widzi doprawdy powodu, by inni nie mogli się z nim podzielić. Fakt, że koty mają mu oddać swe porcje jest dla Joża oczywisty i jasny jak słońce. Od miseczki natychmiast zostaje odgoniony Misio, którego płaski pyś robi się tragicznie smutny (Miś nie pojmuje, jak można być takim niegrzecznym), następnie pożerana jest porcja Czesia, który sam ustępuje złoczyńcy (Cześ nie pojmuje, jak można być tak nieobytym), wreszcie następuje atak na własność Polci. Ta ma w nosie grzeczność i obycie, nie pojmuje jednak, jak można być tak bezczelnym i spuszcza Jożowi manto, które jednak niczego go nie uczy. Joż jest zadziwiająco odporny na wiedzę, która nie przynosi mu korzyści.
Oczywiście pokrzywdzony Miś i Czesio dostają natychmiast nowe miseczki, ale Cześ się obraża definitywnie i aż do południa, Miś zaś stwierdza, że jednak naprawdę zje później.

wtorek, 14 grudnia 2010

Świąteczne nieporozumienie.


Śnieg pada niczym w bajce. Chodzę sobie po mieście, obserwuję, patrzę na dekoracje, słucham puszczanej w sklepach świątecznej muzyki. Potem siadam wygodnie z czekoladowo-cynamonową herbatą i... problem, który dostrzegam sam mi się świątecznie rymuje.


Świąteczne nieporozumienie.


Od wieków w sztuce Bożego Narodzenia

Osiołka, wołka lud gromko docenia.

W jasełkach, szopce, pięknej kolędzie

Wołek z osiołkiem z pewnością będzie.


Jagnię też taszczy pastuszek-niebożę
Wszak szopka bez nich istnieć nie może!
Lecz nie pomyśli nikt z wiernych gromady
Kto w stajeneczce myszom dał radę???

Przyznam dziś szczerze, że mnie to dziwi,
Te Biblii różne interpretacje.
Stajnia bez kota?! Kto taką widział?
Który z tłumaczy, mędrców ma rację?
Stajnia bez kota istnieć nie może
Tu nie ma miejsca na wątpliwości,
Stajnia bez kota byłaby żartem,
Dowodem wielkiej osobliwości.


Skoro to jasne, mój bunt wciąż rośnie,
Ja nie przyjmuję tego porządku!
Bo skoro kot był, to czyż pozwolił
Marznąć gdzieś w żłobie małemu Dzieciątku?

To niemożliwe, to wina ludzi
Oszołomionych cudów mnogością.
Że nie dostrzegli, nie uwiecznili,
Iż ktoś Maleństwu... mruczy z miłością.



poniedziałek, 13 grudnia 2010

Dałam się omamić.

Tak. Dałam się omamić wszechpotężnemu przedświątecznemu konsumpcjonizmowi i komercji. Ideały wzięły w łeb. Nie dość, że niemal mogłabym zamieszkać w kiczowato ustrojonym Empiku, nie dość, że folguję naturze sroki i z rozczuleniem przyglądam się wszystkiemu, co się świeci, wypiskuje kolędopodobne nutki, mryga i świątecznie pachnie, to jeszcze dziś sama siebie namówiłam na pewien uroczy drobiazg, tylko dlatego, że widniała na nim czapeczka Mikołaja! A wszystkiemu jak zwykle winne koty.

Jestem oszczędna. Wydatki planuję z dużym wyprzedzeniem, a jednak nie potrzeba szczególnych umiejętności handlowych, by sprzedać mi niemal wszystko. Wystarczy wiedzieć, że zawsze z morza rozmaitych produktów bezbłędnie wyłowię ten jeden jedyny - związany z kotem. Wystarczy go tylko sprytnie podrzucić. Szafki pękają mi w szwach od kocich kubków, na ścianie wiszą kocie kalendarze, namiętnie poszukuję wygodnej torby z kotem i zbieram butelki po winie, na których wyrysowano kocią podobiznę. Z tym ostatnim jest ciężko. Na etykietkach widnieją byki, żaby, jaszczurki, aligatory i w ogóle niemal całe zoo, ale kota jak na lekarstwo. A dla mnie przy kupnie wina naprawdę nie liczy się stopień nachylenia zbocza winnic, smak, kolor, aromat i pochodzenie! Kota na etykietce się domagam i tyle. No i skarpetek ładnych z kotem dostać nie mogę. Kocia podobizna wyszyta z łaski na uciechę i podobna całkiem do niczego mnie nie satysfakcjonuje.

Ostatnio wytrwale gromadzę elementy serwisu, który ma szansę stać się dynastycznym serwisem Mirmiłowa. Na każdym bowiem kubeczku, talerzyku czy dzbanuszku widnieje, a jakże, herb w postaci kota i złotych rybek. No i przy tym serwisie dziś poległam. Po raz pierwszy obudziła się we mnie dusza kolekcjonera, piszcząc głośno i wielce komercyjnie: "look! it's limited edition!!" - musiałam nabyć. Mąż mnie pociesza, że z czasem dynastyczny serwis Mirmiłowa może stać się unikatem i za kubeczki z limitowanej edycji może nawet mieszkanie kupimy!

Dojechałam. :D

Dojechałam i nie omieszkałam poinformować o tym fakcie każdego, kto tylko chciał słuchać. Podróż przez zawieje i zamiecie trwała 17 godzin. Ale gdy weszłam do domu, gdy sobie przykucnęłam przed kociastymi, to poczułam jak mi lat ubywa, całe zmęczenie ucieka i pojawia się energia tak niesamowita, jakbym nigdy w życiu nie odczuwała nawet źdźbła zmęczenia.
Koteczki na mój widok całkowicie znieruchomiały, zamarły i wpatrywały się we mnie z nieopisaną intensywnością. Gdy wyciągnęłam rękę w ich kierunku, ożywiły się natychmiast, prezentując reakcje dokładnie takie, jak przewidywałam.
Dwoje starszaków poznało mnie od razu i natychmiast przystąpiło do powitań. Były przytulanki, mruczenie, snucie kocich opowieści, barankowanie, zagadywanie - słowem miód na skołatane serducho.
Misio przypatrywał mi się wielce wnikliwie, nie odstępując ani na krok. Był jak mój cień - gdzie ja, tam i on. Nie opuszczał mnie ani na sekundę, taksując bezustannie idealnie okrągłymi ślepkami. Nie pozwalał się pogłaskać, ale też nie uciekał. Chodził za mną niczym przywiązany niewidzialną nitką. Nie liczyło się ani jedzonko, ani nowe zabawki, ani zupełnie nic - poza jednym, ewidentnie malującym się na jego pyszczku pytaniem: skąd ja ją znam?! Miś myślał. Miś zachodził w główkę, kogoś Misiowi przypominałam. Tylko kogo??? Nie wiem, czy sobie wreszcie przypomniał, czy może uznał, że to w sumie mało istotne - przyszedł wieczorem na mizianki i to jest najważniejsze.
Najgorsza jednak przeprawa była z Jożikiem. Gdy tylko do niego zagadałam, odwrócił się demonstracyjnie i... na trzy dni zniknął w czeluściach kanapy. Nie pomagały żadne prośby, żadne nawoływania. Tkwiłam na klęczkach przy otwartej kanapie, z głową zanurzoną w piernatach, usiłując kabanoskami i dobrym słowem przebłagać zagniewanego kosmatego lorda - bez skutku. Rozczochraniec obraził się śmiertelnie. Nawet gdy chęć udania się do kuwetki przeważała i opuszczał on swą kryjówkę, lekceważył mnie absolutnie całkowicie, wypinając w moim kierunku wstydliwe okolice podogonkowe. Przełamał się jakoś w trzeciej dobie i przyszedł poprzytulać. Nie opowiada mi jednak nocnych bajek, jak to niegdyś bywało. Jożo demonstracyjnie zasypia osobno i jest jedynym kotem, który w nocy nie zagląda do naszej sypialni.
Krótko po powrocie drastycznie się rozchorowałam. Nie wiem, co było powodem: wirus jakiś, bakteria czy może zbytnie wymieszanie rozmaitych polskich produktów spożywczych, na które rzuciłam się niczym pustynny wędrowiec na kałużę. Kto egzystował 3 miesiące na niemieckim wikcie, pierwsze zakupy w polskim sklepie spożywczym zrobi w sposób niepoczytalny i niemal z obłędem. Cóż, niemiecka kuchnia specyficzna jest. Przyprawy zna się tam tylko z nazwy, że o rarytasie typu ser biały, pyszny śledź czy świeżutka, pachnąca szyneczka nawet nie wspomnę.
Delektowanie się ojczystymi specyjałami miało opłakane skutki i przykuło mnie do wytęsknionego łoża prawie na tydzień.
Teraz powolutku odgruzowuję mieszkanie i ... delektuję się każdą chwilą, każdym przedmiotem, każdą czynnością. Niby nic się nie zmieniło, ale ja doceniłam w całej pełni to, czym mnie życie obdarowało. Co z tego, że ulica koszmarnie brzydka, klatki schodowej nikt nie sprząta, sąsiad od lat pięciu przeprowadza gruntowny remont, a dziecko bez odrobiny słuchu i talentu uczy się grać na jakowejś fujarce - tu jest moje miejsce na ziemi. Tu są moje zwierzęta, kwiaty, książki, moja kolekcja "porcelany" z kotkiem i najukochańszy ekspres do kawy. Wiem, że niebawem znów trzeba będzie pakować walizki, ale fakt ten paradoksalnie uświadamia mi, jak bardzo jestem szczęśliwa. Mam gdzie wracać. Czeka na mnie ktoś, kto pamięta, jaki żel pod prysznic lubię najbardziej, jakie pijam mleko i dlaczego wolę tschibo od jacobsa. Wyjadę znowu, bo tak trzeba, a potem będę tak wspaniale, tak cudownie głęboko cieszyć się powrotem. Gdybym nie wyjechała, nie zauważyłabym, jak dobrze, bezpiecznie, prawidłowo układa się moje życie.
Szukam jednocześnie pracy w Polsce. Do Niemiec będę wyjeżdżać dopóty, dopóki jej tutaj nie znajdę. Chciałabym, aby te wyjazdy pozostały tylko pewną przygodą, tylko krótkim rozdziałem, epizodem. Było sympatycznie i bezproblemowo, ale taka praca nie może być moim sposobem na życie. Za bardzo kocham mój dom.

Jożiczek biega po mieszkaniu i gada, gada, gada do Misia. Czesio usiłuje mi udowodnić, że owszem, jest w stanie przeżuć i połknąć źdźbło sianka, które ukradł króliczkowi. Żuje zapamiętale, chociaz sianko wychodzi mu między ząbkami. Pluje, parska, ale nie poddaje się. No bo jak to tak - taki mały królik może jeść, a on, Czesio, sobie nie poradzi? O.czy.wi.ście. że da radę. Pogryzie sianko, bo... Bo tak, bo już.
Pola natomiast umyśliła sobie, że jest jedyną ważną istotką w życiu Dużego i nie pozwala mi z nim spać. Opiera się dupinką o moją potylicę i tak się rozpycha, że mam pobudkę kilka razy w ciągu nocy. Co wyniosę zielonooką wiedźmę na jej własne łóżeczko, to ona sobie wróci i cała zabawa zaczyna się od początku.
Nie znajduję słów na opisanie mojej radości z powodu bycia w domu, mówienia w tak dobrze znanym mi języku, otaczania się tym, co sama sobie wybrałam. Nawet jeśli nie znajdę pracy w JG, poszukam jej w innych miastach, by częściej wracać do mojego Mirmiłowa lub przenieść je w inny zakątek Polski.