niedziela, 30 stycznia 2011

Kocia przyjaźń.

Czasami w Mirmiłowie bywa szaro, smutno, wręcz nudno. Zabawki nieco się już opatrzyły, Duzi zajęci i nawet muchy - łowna zwierzyna - posnęły. W takich chwilach, zwłaszcza gdy w mieszkaniu chłodno, niezastąpiony staje się koci braciszek. Kumpel najlepszy. W takich chwilach Czesio zapomina, że mały Jożik potrafi podejść nieoczekiwanie, ugryźć go z całej siły w ogon i polecieć do Dużych ze skargą: "Ałaaaa, on się bije!". W takich smutnych i szarych momentach Jożik przychodzi bowiem do Czesia, przytula się i leży grzecznie na fotelu, zanurzony w pluszowe futerko starszego przyjaciela. Czasem, gdy nuda doskwiera, maluch postanawia pozwiedzać świat. Łapki są jednak za krótkie, brzuszek zbyt okrągły, co w efekcie nie pozwala wspiąć się  na przykład na  Drapak Dla Całkiem Już  Dużych  Kotów. Jożik smutnieje. Czesiowi żal malucha i - puściwszy w niepamięć wszelkie urazy - pomaga mu się wtaszczyć na półeczkę "dla dorosłych". Gdy zaś do Mirmiłowa przybywa Miś, życie Jożika nabiera barw niezależnych od pogody. Miś jest dokładnie taki jak Jożik: wesoły, radosny, skory do psot i - co istotne - nawet waży tyle samo! Ma takie samo ciepłe futro i tak samo krótkie łapcie, więc zmaga się z dokładnie tymi samymi problemami. Czesia nadal się kocha, to oczywiste, ale Cześ jest już duży i poważny, a Mirmiś staje się "Jożikiem po drugiej stronie lustra". Jożik i Miś wymyślają zabawy stulecia: kto celniej skoczy z parapetu między śpiących Dużych?  Kto szybciej ucieknie obudzonemu Dużemu? Kto ukradnie więcej kabelków, gdy Duży pracuje? Kto je lepiej schowa? Czyjego kabelka Duży na pewno nie znajdzie? Kto ukradnie mu tę najważniejszą, absolutnie kluczową śrubkę? Kto przejdzie po parapecie storczykowym nie zrzucając grubiutkim ciałkiem ani jednej doniczki? Doskonała jest też zabawa w nocny bieg z przeszkodami. Zaczyna się od trampoliny, czyli skoku z parapetu między głowy Dużych, potem leci się błyskawicznie przez pokoje, a za przeszkody ma się fotele, stół, kanapę. Koniecznie bowiem trzeba się przebiec po oparciach mebli i koniecznie musi się to dziać nocą. Najlepiej około godziny 3.00. Nie ma lekko. Elementem utrudniającym biegi może być zirytowany Duży. Kto mu ucieknie - ma dodatkowe punkty. No i jest też zabawa w "Raz, dwa, trzy, mysz do butów wrzucasz ty!" Przy tej grze najpierw trzeba odebrać sobie mysz, a potem wrzucać ją do butów. Punkty otrzymuje ten, którego mysz zostanie najpóźniej przez Dużych znaleziona. 
Gdy kocurki się zmęczą, czeka na nich łóżeczko piętrowe w postaci szafki na buty. Niższą półeczkę zajmuje Miś, wyższą Jożik i dlatego na szafce tej butów się nie stawia. Buty na łóżku to przecież brak higieny. 
Jeżeli kocurki kiedykolwiek się kłócą - to o higienę właśnie. Jożikowi bowiem trudno dostrzec wiarygodne powody, dla których miałby się myć i czyni to zbyt rzadko. Zarówno zdaniem Dużych, jak i reszty kotów. Bywa zatem, że czyścioch Mirmiłek i elegancik Czesio namawiają się między sobą, dopadają Joża i gdy jeden mocno go trzyma, drugi energicznie dokonuje ablucji. Najcześciej trzymającym jest 10-kilogramowy Czesio, a myjącym - mniejszy i słabszy Mirmiś. Mimo nieopisanego kwiku nie wypuszczą ofiary i nie przerwą aktu higienicznej przemocy nim obydwu nie zabraknie tchu. Jożik gniewa się krótko. Siedzieć samemu w głębi kanapy nie jest przyjemnie, zwłaszcza, gdy nikt nie zamierza przyjść i przeprosić. Lepiej zatem udać wspaniałomyślnego, wyleźć z czeluści łóżka i oglądać świat w puchatym i mruczącym towarzystwie najlepszego Przyjaciela.

sobota, 29 stycznia 2011

Złodziejowi łapka znika, czyli śledztwo w Mirmiłowie.

- Czesiu, co robisz?
- Nic - Czesio podejrzanie szybkim ruchem wyszarpnął łapkę, zanurzoną niemal w całości w malutkiej szparce. Szparka istniała sobie miedzy wgłębieniem u dołu mebli, a ścianą. Była wąziutka i Czesiowa łapcia wypełniała ją szczelnie. Podejrzanie szczelnie. - Nic nie robię. Już sobie idę.
Po kwadransie zastałam kocurka w dokładnie tej samej pozie i sytuacji: łapka w całości zagłębiona w szparze, na pyszczku natomiast zamyślenie i... wysiłek?
- Czesiu, co ci tam wpadło? Cokolwiek by to nie było, nie odsuniemy mebli i nie wyciągniemy.
Przysięgłabym, że w tym momencie na pyzatej buzi wymalowała się opinia: "I całe szczęście!".
Od tamtej pory Czesio sprawiał wrażenie bezustannie poszukującego. Zaglądał pod fotele, kanapy, a nade wszystko - do moich toreb, gdy wracałam z zakupów. Jożik też zaglądał i wkrótce zorientowałam się, dlaczego: z powierzchni mieszkania zniknęły wszystkie kocie zabawki. Koty przetrząsały mi torby w poszukiwaniu prezentów. Kupiłam zatem kilkanaście małych, grzechoczących myszek, wszystkie w tych samych kolorach, rzecz jasna. Gdy kupuję różne zabawki, okazuje się natychmiast po rozdaniu, że podzieliłam i obdarowałam niesprawiedliwie. Zawsze "ten drugi" kot dostaje bowiem myszkę ładniejszą, co jest pretekstem do rozpoczęcia natychmiastowej wojny. Nauczona doświadczeniem wyciągnęłam zatem z woreczka cztery identyczne grzechotki. Pierwsze cztery. Tradycyjnie poddałam je operacji obcięcia ogonów oraz uszu i w nieco mniej reprezentatywnej kondycji - oddałam do zabawy, dzieląc równo i sprawiedliwie. Po godzinie myszek nie było... Ki diabeł? Sądząc, że w ferworze kocich zabaw myszki dostały się pod rozmaite meble, wyciągnęłam z torebki kolejne cztery. Pod koniec dnia zorientowałam się, że i tych nie ma. Co więcej - zabawek nie było też ani pod meblami, ani w plecaku Dużego, ani w naszych butach. Tak, tak - Czesio i Jożik mają uroczy zwyczaj wkładania nam wieczorami (chyba wzorem św. Mikołaja) myszek do butów. W życiu nie zapomnę, jak spieszyłam się do pracy, drałowałam energicznie spory kawałek, a coś mnie w bucie nieludzko uciskało. Nie miałam jednak czasu, by się zatrzymywać i dopiero w pracy wytrząsnęłam z kozaczka sporych rozmiarów mysz. Wiecznie spóźniony Duży również, niemal codziennie, poddawany jest wysublimowanej próbie nerwów. Gdy autobus na przystanku zapuszcza motor, ten - trzęsącymi się z pośpiechu dłońmi - usiłuje pozbyć się nałożonego już i dziko ugniatającego obuwia, wytrząsnąć zawartość, założyć raz jeszcze i nie widzieć przy tym ironicznych minek obserwujących go maluchów. Nawet jeśli uniknie sympatycznego podarku ulokowanego w bucie, z pewnością - ku uciesze całego działu - wytrząśnie go w pracy z plecaka.
W opisywanym okresie nie znajdowałam jednak zabawek nigdzie. Kupowałam myszki, te ginęły w niewyjaśnionych okolicznościach, ciał nie odnajdywano, przestępca był nieuchwytny.
Losu zaginionych uniknęła tylko ukochana mysz Mirmiłka, systematyczne i konsekwentnie topiona w wiadrze z wodą, przygotowaną do mycia podłóg. Każdego dnia wyławiałam topielicę, prałam, suszyłam na kaloryferze, skąd morderca ją ściągał, włóczył po kuchni, torturował i na koniec znów topił, opierając się (po dokonaniu przestępstwa) łapciętami o wiadro i kontrolując, czy zwłoki nie wypłyną. Nie wypływały, bo mysz była bardzo ciężka i solidnie wykonana.
Kwestia kilkunastu, a może i kilkudziesięciu zaginionych myszy kładła się długim cieniem na opinii o śledczych Mirmiłowa. Centrum dowodzenia ze zgrozą uświadomiło sobie nawet, że może któryś z obywateli owe myszy zjada. Na szczęście, nim zdecydowano się na robienie badań wszystkim kotom, sprawa sama się wyjaśniła i to w sposób dość nieoczekiwany.
Otóż, udało mi się dnia pewnego dojrzeć jak sporych rozmiarów pyzaty osobnik chwyta jedną z nowozakupionych nieszczęśnic, biegnie z nią co sił w tłustych łapkach do sypialni i... wtyka w ową mikroskopijną dziurkę między meblami a ścianą. Upchnąwszy, wraca co sił do pokoju, chwyta kolejną i znów pcha do dziury. Uklepawszy, kradnie następną niewolnicę, znów skazuje ją na śmierć w kazamatach i podczas wykonywania wyroku... łapka mu się na amen klinuje.
Centrum dowodzenia czym prędzej wezwało posiłki, które - sapiąc i stękając - musiały dokonać natychmiastowego odsunięcia mebli. Uwolnienie przestępcy spowodowało jednocześnie wykrycie głębokiej jamy, w której zgromadził on kilkanaście mocno podduszonych nieszczęśnic, odebranych ich prawowitym właścicielom. 
Czesio okazał się recydywistą. Wprawdzie nie powtórzył swego błędu tak od razu, jednak co kilka miesięcy zmuszeni jesteśmy odsuwać szafę i wydobywać ukryte za nią zaginione zabawki. 
   

środa, 26 stycznia 2011

Pan kotek był chory, ...albo nie.



Zanim zamieszkał z nami Czesławek w mojej rodzinie nigdy nie było kotów. Nie mieliśmy także znajomych, którzy posiadaliby koty i nasz kontakt z tymi zwierzętami był mniej niż znikomy. Być może dlatego to, co napiszę nieco zadziwi odwiecznych kociarzy, wiem jednak, że nie będzie szczególnie zaskakujące dla osób, które z kotami po prostu się nie stykały.
Pierwszym gościem, który odwiedził nas w kilka dni po sprowadzeniu pyzatego niebieściucha był mój brat. Ma on miły zwyczaj wpadania w piątek na obiad i wychodzenia w poniedziałek po śniadaniu, przygotowałam mu zatem nocleg w gościnnym pokoju. Nasz nowy, puchaty lokatorek był wniebowzięty. Od początku swego pobytu u nas chciał nam bowiem udowodnić, że noc jest od zabaw, dzień zaś od spania, i że doprawdy byłoby o wiele zabawniej i z korzyścią dla wszystkich, gdybyśmy przejęli jego zwyczaje. Uparty był i konsekwentny, w związku z czym dochodziło do scen żenujących i gorszących, kiedy to przemęczony Duży zasypiał na spotkaniu u prezesa. Usiłowaliśmy wpoić maluchowi zasady dokładnie odmienne od tych, które on nam proponował i dowiadywaliśmy się, że jesteśmy nudni i nie ma z nami zabawy.
Gdy zatem na horyzoncie pojawił się nowy, młodziutki i bardzo "wyluzowany" Duży, pieszczoch uznał, że ten to na pewno da się namówić na nocne gonitwy i czmychnął z naszej sypialni. Usiadł sobie wygodnie tuż przy głowie śpiącego gościa i usiłował na początek wciągnąć go w pogawędkę, taką od serca. By przełamać lody.
Gość jednak, rozbudzając się stopniowo, patrzył na kocurka coraz intensywniej, coraz poważniej, i z coraz większym... zaskoczeniem. Życzliwie usposobiony Czesio spostrzegł, że nowy nie tylko nie zamierza z nim rozmawiać, ale - o zgrozo - leci chyba do Dużych na skargę.
Nie spałam jeszcze, czytałam sobie, gdy ktoś cichutko zapukał do drzwi.
- Nie śpisz? Słuchaj, zauważyłem światło i pomyślałem, że ci powiem. Ja nie jestem pewien, ale z tym kotkiem chyba coś się złego dzieje... - przenikliwym szeptem brat sączył mi do ucha mroczną wieść. - Niby zdrowo wygląda, niby zachowuje się normalnie, ale coś mu strasznie w płucach świszcze. No strasznie po prostu. Jakby się miał dusić. Rzęzi i tak, rozumiesz, chroboce!
Wyskoczyłam z łóżka jak na sprężynie.
- Co ty opowiadasz! Jak to rzęzi!! Przed pięcioma minutami nie rzęził!!
- Charczy, świszcze, nie wiem sam. Jakby był porządnie przeziębiony, jakby miał kaszleć, czy co... Dziwne to takie..
Coś mi zaczęło świtać delikatnie, jednak czym prędzej pognałam do drugiego pokoju.
Czesio siedział sobie wygodnie na kołderce w misie, a na jego jowialnej, pyzatej kociej buzieńce malował się charakterystyczny uśmiech. Spojrzał na nas okąglutkimi oczętami i radośnie, cały zachwycony... ROZMRUCZAŁ się jeszcze głośniej niż do tej pory.

Gdy Czesławek miał pięć miesięcy z przerażeniem zdiagnozowałam u niego paskudne zapalenie dziąseł, a kto wie, czy nawet nie kocią paradontozę! Nie byłam też pewna, czy nie wiąże się ona z jakąś chorobą narządów wewnętrznych. Objawem był iście powalający zapach z pyszczka. Traf chciał, że Czesio nabrał akurat zwyczaju budzenia mnie w sposób niesłychanie serdeczny - lizał po czole, układał ząbkami grzywkę, ostrym języczkiem wykonywał peeling mego nosa. W wyniku jego pieszczot budziłam się przekonana, iż w nocy, z tajemniczych powodów, przetransportowano mnie do centrali rybnej. Po kolejnym aromatycznym poranku postanowiłam zatem dokonać szczegółowych oględzin kociej japki.
Mogłam sobie postanawiać. Czesio nie miał ochoty bawić się w dentystę. Mąż wyjechał, a ja nie byłam w stanie sama przytrzymać kota, otworzyć mu dziobka, poświecić latarką i poczynić obserwacji. Kocurek wił się w moich objęciach jak piskorz, i za diabła nie chciał powiedzieć "aaaaaaa". Postanowiłam poradzić sobie inaczej. Jedną reką miziałam kota po brzuszku, drugą bawiłam się z nim patyczkiem, usiłując spowodować, by kocurek zaczął go gryźć. W zębach zaś trzymałam niewielką latarkę, by na okoliczność owego gryzienia sobie przyświecać. Kocię wykonywało główką tysiąc obrotów na sekundę, a ja z mikrosekundowym opóźnieniem powtarzałam jego ruchy, miotając głową na wszystkie strony i usiłując oświetlić rozdarty pyszczek, trzymaną w zębach latarką.
Oględziny nie wypadły dobrze. Raz trafiając snopem światła do paszczęki, a raz nie, doszłam do wniosku, ze paradontoza jest galopująca. Nie dostrzegłam bowiem zębów. Scerbaty kotecek odmawiał współpracy, zawieziony został zatem do siły fachowej, czyli gabinetu weterynaryjnego. Tam pan doktor długo mi się przyglądał, gdy referowałam rezultaty swoich badań. Rzekłabym nawet, że wnikliwiej przyglądał się mojej osobie, niźli swemu pacjentowi. Następnie dziwnie wyrazistym i podejrzanie spokojnym tonem objaśnił mi, że kotek owszem, posiada braki w garniturze zębów, bowiem pogubił był mleczaki i spodziewa się zębów stałych. Specyficzny zapach natomiast nie jest efektem drastycznych i siejących spustoszenie chorób narządów wewnętrznych. Pochodzi z drobinek krwi pojawiających się podczas ząbkowania.
***********************************
Kolejną diagnozę również wystawiłam Czesiowi. Czesząc go po brzuszku zauważyłam coś dalece niepokojącego - miejsce, wielkości złotówki, zupełnie pozbawione futerka. Włos mi się zjeżył, bo, rzecz jasna, błyskawicznie zdefiniowałam problem: grzybica!! Rany boskie, co robić?? Pech chciał, że dramatycznego odkrycia dokonałam 1 Maja, kiedy to, jak wiadomo, mamy Święto Pracy i nikt z tej okazji nie pracuje. Lecznice takoż. Nie wiedziałam wówczas, że niemal pod bokiem wyrasta mi lecznica całodobowa (pracująca w święta) i szukając potwierdzenia swych obaw, przede wszystkim zasiadłam przed komputerem.
Święty Internetusie! Wszystkie opisy grzybicy zgadzały się kropka w kropkę z tym, co znalazłam na czesinym brzuszku. Co więcej - rozsnuwały wizję przeniesienia choroby na całą rodzinę i przeczyły nadziei, jakoby leczenie było łatwe. Nieco inaczej jednak było ze zdjęciami. Te, ku wielkiej mej uldze, przedstawiały stadia ewidentnie bardziej zaawansowe od zaobserwowanego u Czesia. Wędrowałam tak od linku do linku, od strony do strony, niekiedy zbaczając z raz obranej poszukiwawczej ścieżki. I to zbaczanie właśnie naprowadziło mnie na ślad diagnozy zupełnie innej. Pod koniec dnia byłam już pewna, a i zdjęcia tym razem pewność mą ugruntowały.
Bezwłose miejsce na kocim brzuszku było, jest i pozostanie ... kocim pępkiem.
*****************************************

Ledwo zażegnałam wizję grzybicy wśród swoich domowników, gdy nadszedł czas kąpieli Mirmiłka. Mieszkał on u nas już kilka miesięcy, rósł jak na drożdżach, apetyt miał doskonały, słowem - nic nie zapowiadało nieszczęścia.
Po kąpieli, posadziłam sobie na kolanach zirytowane zawiniątko i ćwierkając serdecznie do okutanego w ręczniki nerwuska, zaczęłam go wycierać.Nagle świergot zamarł mi na ustach, ujrzałam bowiem - znów na kocim brzuszku - dużą, bardzo miękką fałdę, której (mogłabym przysiąc) wcześniej tam nie było. Szkic diagnostyczny był gotów: przepuklina. Przerwałam wycieranie i rozpoczęłam dokładne oględziny. Miś zamarł przeczuwając, że dzieje się coś dziwnego i chyba zastanawiając się, czemuż to Duża tak go po pęcherzu ugniata. Ja tymczasem im dłużej macałam, tym bardziej byłam pewna swego - przepuklina jak nic. Ciężka. Operacja. Tylko gdzie? Czy w moim mieście podołają? Trzeba rozpytać o dobrą klinikę we Wrocławiu. Co to będzie? Damy radę finansowo? Jak z transportem? Czy zabieg się uda?
Żeby uspokoić się choć na pół sekundy - znów zasiadłam przed internetem, łudząc się mgliście, że może to jednak nie to. Tym razem Internetus ukojenia nie przyniósł. Wszystko się upiornie zgadzało.
- Pojedziemy jutro rano do weterynarza - zaraportowałam mężowi. - Wprawdzie już dziś jestem potężnie zdenerwowana, ale Miś jest po kąpieli i nie chcę mu fundować zapalenia płuc. Ma przepuklinę. Chyba. Ale raczej na pewno. - dukałam przygnębiona.
Na szczęście weterynarz tego samego dnia pojawił się u nas, w celu załatwienia z moim mężem pewnej sprawy. Naturalnie już od progu obszernie dzieliłam się z nim swymi głębokimi obawami.
Po krótkich oględzinach misiowego podwozia, wet spojrzał na mnie zarówno z pewną dozą podziwu, jak i... litości.
- Pani Aniu, on nie ma przepukliny. Powinna pani jedynie minimalnie go odchudzić.

wtorek, 25 stycznia 2011

Ja? A w życiu! - czyli o kociej zaradności życiowej

Byłam na wycieczce w górach, latem. Stałam na wąskiej, skalnej półce, gdy ktoś krzyknął. To spowodowało zejście pierwszych kamieni. Przeleciały obok mnie z łoskotem i na sekundę wszystko ucichło. Po chwili ziemia zadrżała, zachwiałam się, chwytając jakiegoś rachitycznego drzewka, a kolejna chmara głazów różnej wielkości z hukiem potężnym przetoczyła się obok mnie. "Borze szumiący! Trzęsienie ziemi!" - półka, na której stałam, zarwała się, a ja wisiałam nad przepaścią, dzierżąc kurczowo słabe gałązki. Wokół mnie głazy leciały w przepaść. Co kilka sekund wszystko pogrążało się w ciszy, by potem znów runąć, drżeć i toczyć się. Moje drzewko nie wytrzymywało, usłyszałam trzask gałęzi, chrzęst wyrywanych z ziemi korzeni... Zamajtałam kończynami i - OBUDZIŁAM SIĘ.

Mirmiłowo pogrążone było w błogiej ciszy. Światło księżyca delikatnie otulało futerko śpiącego niczym błękitny aniołek Jożiczka. Tylko mąż mój, nie wiedzieć czemu, siedział na łóżku wyprostowany jak struna.
- Rany boskie, czemuż ty się tak wiercisz i kopiesz!? - natarłam na niego, usiłując odgonić resztki koszmaru.
- Jaaa?? - zdumienie w głosie małżonka nie miało granic. - To ON!! - wskazał natychmiast na śpiącego aniołeczka.
- Co też ty opowiadasz!? On śpi sobie grzeczniutko! To ty się wiercisz, kopiesz i nieludzko hałasujesz! - dowodziłam energicznie, mając na końcu języka: "przez ciebie omal nie zginęłam!".
- A ty myślisz, że czemu ja nie śpię! Przecież najpierw polował w łóżku na "pościelowego potwora", hopsa-hopsa było!! Potem, wlazł mi na biurko! Pozrzucał wszystko. Dokumenty, narzędzia. Dorwał orzechy włoskie i turla sobie po panelach!
Ot i wyjaśniła się zagadka trzęsienia ziemi i huku spadających głazów. Przysięgłabym, że w tym momencie błękitny, śpiący amorek łypnął na mnie jednym, złocistym oczkiem.
- Hałasuje, tłucze się, a teraz niewiniątko udaje! Przez trzy lata nie zauważyłaś, że potrafi wykołować nas obydwoje. Kłamie i oszukuje. Całe noce broi, po łóżku skacze, po meblach, rzuca, turla, a potem wszystko na mnie! Bo ty masz sen jak nieboszczyk i nie wiesz, co się tu dzieje!
Mąż, wyrzuciwszy z siebie żale, legł w piernaty. Puchaty wysłannik niebios spał słodko, spokojny jak mgiełeczka.
Po kilku godzinach obudziło mnie drażniące uczucie, że ktoś szczególnie intensywnie, wręcz nachalnie, mi się przygląda. Racja. Ujrzałam cztery niezmiernie smutne kocie pyszczki, cztery pary wlepionych we mnie okrągłych ocząt, z których wyzierał... Tak! To nie mogło być nic innego - przerażający GŁÓD.
Gdy tylko wstałam Polcia pobiegła przodem, wskazując mi drogę do kuchni, Miś zaczął rozpaczliwie podrzucać pustą miseczkę i bębnić nią o kafle, zaś Czesio i Jożik skutecznie krępowali mi ruchy, ocierając się z całych sił każdy o jedną nogę.
- Nie dał wam Duży jeść?! Nie dał? Biedne maleństwa!
- Oj nie dał, zupełnie nic nie dał, ani okruszka. Nic a nic. Kompletnie o nas zapomniał, uwagi nie zwracał, zostawił! Na pastwę losu! O głodzie i pragnieniu! - ocieranie i miaukolenie było tak natarczywe, że kompletnie ograniczało mi pole działania i krepowało ruchy. No rozpacz po prostu! Aż zaczęłam się zastanawiać, czy one poprzedniego dnia w ogóle jeść dostały... Ich zachowanie wskazywało na to, że miseczki pozostawały puste od minimum tygodnia!
- Już, już dajemy, Jożisiu nie skrob mnie w łydkę, daję przecież, szybciej nie mogę, przestań kochanie, już, już, spokojnie, niedobry Duży...
- Niedobry. Myśmy tak prosili, a on nic, tylko się pucował, pucował i poszedł sobie. Miś omal nie zemdlał z głodu!!
Napełniłam w pośpiechu cztery miseczki. Dziatwa, w tym słaniający się z głodu Miś, rzuciła się na późne śniadanko, a ja mogłam spokojnie włączyć komputer. Na gadu-gadu natychmiast pojawiła się informacja:
Nie dawaj kotom jeść. Dałem im i nawet za dużo mi się sypnęło. Nie dawaj! Jożo wciągnął dwie porcje, a i Misio sobie nie żałował!! Po kabanosku też dostali.
*********
- Jożiku, złaź z blatu! Złaź natychmiast!! to, że mnie nie ma w kuchni, nie znaczy, że cię nie widzę!!! - krzyczę z pokoju, podlewając umieszczone wysoko kwiaty i nie mogąc podejść, by zdjąc kota z kuchennych mebli. - I nie chowaj się za garnkiem!!
Koty, chowając łepek za jakiś przedmiot pozostają w głębokim przekonaniu, że się idealnie całe schowały, że są niewidoczne i nikt na pewno ich nie znajdzie. W tym przypadku, zza garnka wystaje cały tułów Jożikowy, on jednak mniema, że umknie karzącej ręce sprawiedliwości. Gdy słyszy moje kroki, zaczyna jednak watpić w skuteczność kryjówki i w mgnieniu oka, cudem zaiste, zmienia się w puchatą kulkę, śpiącą grzecznie na narożniku.

- Do mnie, uuuuaaaa, mówisz? - ziewa głęboko, niczym wybudzony z kojącego snu. - Nie byłem na żadnych meblach. Wydawało ci się. Śpię sobie tutaj cały czas. Jacyś nerwowi dzisaj jesteście, ty i Duży. Źle spaliście, czy co? - karmelkowe oczęta robią się okrąglutkie i doskonale niewinne. - Pracuj sobie, pracuj, a ja tu grzecznie pośpię. Nie przeszkadzaj sobie.
Po kilkunastu minutach zaczynam szukać kota. Nie ma go nigdzie. Nauczona doświadczeniem nie wpadam w popłoch, tylko spokojnie zaczynam napełniać miski obiadkiem. I - niespodzianka. Jożik się nie pojawia. To zaczyna być niepokojące. Gdy reszta biesiadników ochoczo napełnia brzuszki, ja słyszę gdzieś hen, z góry, płacz mojego aniołeczka. Rozglądam się... Szukam. Im energiczniej koty na dole pochłaniają chrupeczki i mięsko, tym żałośniejszy płacz rozlega się z okolic niebios. Podnoszę głowę. Jest!! Pod samiutkim sufitem. Nie, nie wyrosły mu skrzydła. Po prostu - pokonując zakazane tereny kuchennego blatu wspiął się na samą górę mebli. I co on tam mówi? Co??
- Hej, prrrrroszę, zawołaj Dużego, bo ja nie umiem zejść!!!!

sobota, 22 stycznia 2011

Cześć! Co jesz??



Śniadanie.

- Cześć! Co jesz???
- Nic szczególnego Czesiu, na pewno nie będzie ci smakowało. To serek ze szczypiorkiem.
- O! na pewno pyszny, daj spróbować. Pachnie dobrze.
- Nie. Nie lubisz serka. Nie lubisz szczypiorku.
- Niestety, moja droga, nie możesz tego wiedzieć. Ja mam wrażenie, że bardzo lubię i chętnie bym się poczęstował.
- Czesio! Nie wsadzaj dzioba do talerza! Zobacz: serek, szczypior! Nic innego! Nie wytrzymam! Proszę! Masz! Dobre?
- Ooooojj, ffffuuu, paskudztwo, obrzydlistwo, ooo fuuu, jednak podziękuję!

Czesio odchodzi kilka kroczków. Zatrzymuje się. Wraca.

- Wiesz, mam przykre wrażenie, że mnie okłamałaś. Nie dałaś mi tego, co masz na talerzu. Na talerzu pachnie ładnie, ale na miseczce już nie. Zapomnijmy jednak o twoim nietakcie i zacznijmy tę rozmowę jeszcze raz. A zatem: cześć! Co jesz??
- Czesio. To serek. Nie mam nic innego, no nie lubisz serka chłopie!! Dawałam ci.
- Nie, nie, nie. Mieliśmy spróbować jeszcze raz. Słuchaj, ty mnie poczęstujesz, a ja sobie pójdę. Proste. Zatem?
- Dobrze. Masz zatem ostatni raz. Proszę!
- Oooooooj, ffffuuuu, paskudztwo, obrzydlistwo, ooooo fuuuu, jednak podziękuję!

Czesio odchodzi kilka kroczków. Zatrzymuje się. Wraca.

- Wiesz, ponownie mam przykre wrażenie, że mnie okłamałaś. Nie dałaś mi znowu tego, co masz na talerzu. Na talerzu pachnie ładnie, ale na miseczce już nie. Po raz kolejny jednak jestem skłonny zapomieć o twoim nietakcie i dać ci kolejną szansę potraktowania mnie właściwie. A zatem: cześć! co jesz???
- ....

Obiad.

- Cześć, co jesz???
- Czesio, ty znowu tutaj!? Pierogi jem. Grzyby, kapusta! No nie lubisz. Przerabialiśmy to!
- Niestety, moja droga, znów tkwię w obawie, że nie możesz tego wiedzieć. Odnoszę nieodparte wrażenie, że jednak bardzo lubię pierogi z kapustą i grzybami i bardzo chętnie bym się poczęstował. O tym tutaj, na przykład.
- Czesio!! Jasny gwincie. Nie dam ci pieroga! Nie lubisz, nie zjesz. Precz mi od talerza.
- Zachowujesz się bardzo niekulturalnie. Ja cię tylko grzecznie pytam. O... ten tutaj, o ten, ten będzie pyszny. Wiem to.
- Diabli nadali kota w talerzu! Masz! Proszę!!
- Oooooo fuuuuuj! Paskudztwo, obrzydlistwo, oooo, fuuuuu, jednak podziękuję!

Czesio odchodzi kilka kroczków. Zatrzymuje się. Wraca.

- Wiesz, już po raz kolejny mam przykre wrażenie, że mnie okłamałaś. Nie dałaś mi tego, co masz na talerzu. Na talerzu pachnie ładnie, ale na miseczce już nie. Znów jednak jestem skłonny zapomnieć o twoim nietakcie i dać ci kolejną szansę potraktowania kota z szacunkiem. Zacznijmy zatem jeszcze raz: cześć! co jesz???


Kolacja.

- Cześć! Co jesz??
- Piotruś, zabierz Czesia!!!!
- Oj tam, oj tam. Troszkę, mam wrażenie dramatyzujesz, o! to na pewno jest pyszne! Mogę się poczęstować?
- Czesio, ty nie lubisz żadnej naszej wędliny, nie lubisz takiego mięska.
- No wiesz! Nie spodziewałem się, że aż tak będziesz mi wpierać nieprawdę. Oczywiście, że lubię mięsko! Jestem niemal całkowicie pewien. Przypuszczenia swoje opieram na tym, że nie istnieje kot, który nie lubi mięska. Jestem niemal gotów się założyć...
- Czesio! Ty jesteś kotem, który nie lubi wędlin! Nie tkniesz tego!
- Nieładnie tak wydawać sądy, nie upewniwszy się pierwej, czy są słuszne.
- Aaaaaa! Masz! Dzięciołku jeden. Proszę! Smakuje!? Dobre?!
- Oooooo fuuuuuuuj!!!!!! SŁONE!! Oooo paskudztwo! ooo obrzydlistwo!!! Fuuuuuujjjjjjjj!

Czesio ucieka. Nagle zatrzymuje się, myśli, wraca.

- Wiesz, to doprawdy przykre, ale znów rozkwitło we mnie przekonanie, że mnie okłamałaś. Nie dałaś mi tego, co masz na talerzu. Na talerzu pachnie ładnie, a w miseczce już nie. Ja jednak cierpliwy jestem i wybaczający. Udajmy, że nasza poprzednia rozmowa nie zaistniała i rozpocznijmy wszystko jeszcze raz. A zatem: cześć! Co jesz???

Epilog

Wieczór, po kolacji.

- Cześć! Co jesz???
- Raffaello. Siadaj.
- Mrrrrr, kocham to. Ciebie też kochammm.
- Wiem.
- No to jak zwykle: ja kremik, cały calutki, a ty skorupkę!
- A migdałka kto dzisiaj je?
- Jeśli to jest to twarde, to ty! Mi wylatuje między ząbkami, kremik poproszę.
- W porządku. Tylko czemu ja nigdy nie jem kremiku?
- Taki los, zaprosiłaś mnie przecież... Mmmmmm.

Przybiega Joż:

- Cześć! Co jesz????

***************************************

Przypis odautorski: proszę się nie sugerować postem i nie sądzić, iż karmię koty ludzkim jedzeniem. Czesio nie cierpi ludzkiego jedzenia i nigdy, ale to nigdy nic nie je - poza kremikiem z rafaello, którym niekiedy (naprawdę bardzo rzadko) go poczęstuję. Zawsze jednak Czesio naszego jedzenia ostro się domaga. On chce, on musi dostać. I męczy dopóty, dopóki mu się nie da, aby po raz tysięczny mógł się przekonać, że tego nie lubi. A i to nie pomaga. Potrafi wracać kilka razy podczas jednego naszego posiłku i wnikliwe badać zawartość naszych talerzy. Pozostałe koty przybiegają zobaczyć, co jemy, ale nigdy nie domagają się dzielenia z nimi posiłkiem.

piątek, 21 stycznia 2011

Migawki sąsiedzkie.

Było to krótko po tym, jak wprowadziliśmy się do naszego nowego mieszkania. Późny wieczór zamieniał się we wczesną noc, gdy kończyłam ostatnie porządki. Swego czasu słynęłam w pewnych kręgach jako osoba, która prasuje skarpetki i czyści od wewnątrz garnek z gotującym się rosołem... żeby estetycznie wyglądał. Przylgnęło do mnie wówczas miano Anna Ewelina od Wiecznego Porządku, nadane przez męża. Pracowałam na nie gorliwie przez lat kilka, chociaż z chwilą pojawiania się kolejnych kotów, szlachetny ów przydomek tracił na znaczeniu...
Wtedy jednak kotów nie miałam, a aureolka jaśniała nade mną niebiańskim blaskiem, gdy zbierałam rozmaite pudła i worki, by wynieść je na śmietnik. Rozsądna część mego jestestwa podpowiadała, że nie jest rzeczą właściwą pętać się po wciąż obcym osiedlu kwadrans przed północą. Jednak część mniej rozsądna, ale za to wiodąca mnie ścieżką cnoty na krucjatę przeciw bałaganowi, nakazywała wynieść pudła niezwłocznie. Poszłam. Pojemniki na śmieci mieściły się w specjalnym betonowym bunkrze, do którego miałam kluczyk, brakowało mi jednak źródła jakiegokolwiek światła. (Aureolka nie spełniała zadania wystarczająco dobrze). Gdyby próby ulokowania kluczyka w dziurce nie pochłaniały mnie bez reszty, być może zauważyłabym, lub wyczuła, że oto ktoś w tych egipskich ciemnościach za mną podąża. Nie wyczułam jednak, wlazłam do ciemnego bunkra, śmieci wyrzuciłam w kierunku skąd dochodził najgorszy smród i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku odwróciłam się, by odejść...
Rozmyślania, skąd znam cytat "ciemność widzę, ciemność!" rozwiały się niczym letni zefirek. Oto bowiem na tle słabego światła latarni, zawieszonej na sąsiednim budynku, ujrzałam coś więcej niż ciemność. Wyjście z bunkra zagradzały mi dwie istoty. Pierwsza była mężczyzną, co jakoś nie wróżyło dobrze. Mężczyzna wchodzący w progi domostwa pierwszego dnia Nowego Roku zwiastuje szczęście, ale podejrzany osobnik wkraczający w środku nocy do mrocznej, betonowej jamy, by potowarzyszyć młodej kobiecie - wróżyć może co najwyżej kłopoty.
Drugą istotą było cielę - to znaczy, tak mi się w pierwszej chwili wydawało. Rozmiary cielaczka i stojącego przede mną stworzenia byłyby bowiem porównywalne. Zwierzę zawarczało i natychmiast zaklasyfikowałam je odpowiednio - pies. Pies olbrzym, pies kuriozum, pies warczący głucho, gardłowo, groźnie, niczym złe w studni - no, kurczę nie było dobrze.
- Pani się nie boi. Ze spaceru wracam - rzekła pierwsza ze zjaw. - Ciekaw byłem, kto się tu tłucze. Nie przeszkadzam już, dobranoc.
I po chwili, miękko, ciepło, absolutnie serdecznie i tak jakoś z najgłębszej głębi serca:
- Chodź WALDUSIU, chodź MALUTKI, chodź z pańciem do domku...


Zeszłego lata Miś zaczął znikać na balkonie na całe dnie. Nie przychodził na jedzonko, nie docierały do niego żadne wołania. Widzieliśmy tylko, jak godzinami leży rozpłaszczony niczym naleśnik przy szparze pod ścianką, która dzieliła balkon nasz i sąsiadów. Szpara była oczywiście osiatkowana i Misio zdawał się szczególnie intensywnie to przeżywać. Zastanawialiśmy się, co też sąsiedzi takiego niezwykłego na balkonie trzymają, ale jakoś żadne z nas nie miało odwagi, by wspinać się na palce i od góry zapuszczać żurawia. Dopiero by było, gdybyśmy - niczym kukiełki w teatrze lub diabły z pudełka - objawili się znienacka stojącej po drugiej stronie sąsiadce.
Tajemnica rozwiązała się, gdy pewnego dnia usłyszęliśmy szczekanie dochodzące od strony balkonu. Miś, który właśnie delektował się ukochanym gotowanym jajeczkiem, (brudząc przy tym nieopisanie podłogę, czółko, brewki i w ogóle całe swe plastusiowate oblicze) - wyrwał do pokoju jak szalony. Dobrze, że drzwi balkonowe były otwarte, bowiem taki pęd i spotkanie z szybą mogło być cokolwiek niebezpieczne. Wypadł zatem na balkon, przez chwilkę zamiatał w miejscu łapciętami, nie mogąc wyrobić na zakręcie i padł w sensie dosłownym, niczym żołnierz pod ostrzałem. Przy szparze, oczywista. Nie wytrzymałam, odsunęłam protestującego Misiaka i wycierając podłogę odzieniem - zajęłam jego miejsce... niemal dotykając tym samym czarnego mokrego noska przylepionego do siatki od strony sąsiadów! Piesek. Rozkoszny szczeniak! Leżał sobie rozpłaszczony jak Miś i gdy tylko kocurek z powrotem zajął odebrane mu miejsce - coś tam zaczęli do siebie gadać. Po chwili wyszła sąsiadka i oświeciła mnie, że przyjaźń ich pieska z naszym kotem trwa od pierwszego dnia po przywiezieniu szczeniaczka. Układają się obydwaj przy szparze i zacieśniają sąsiedzkie kontakty. Godzinami tak mogą. O czym rozmawiają? To już pozostaje ich tajemnicą.
W zeszłym tygodniu mój mąż - optymista - zaczął przygotowywać balkon do... nadejścia wiosny. Miś od razu pobiegł spotkać się z niewidzianym od dawna przyjacielem. Niestety, psiątka jeszcze nie było. Podobno rozmijają się z Misiem. Jest piesek - nie ma Misia, i odwrotnie. Ot, życie bez telefonów komórkowych. Zawsze któryś wcześniej zmarznie i nie ma siły czekać na drugiego. Gdy Misio i jego kumpel spotkają się przy siatce i rozpłaszczą na kształt naleśniczków - znaczy wiosna nadeszła!

Migawki.

W swym potężnym futrze, nienagannie, wręcz "wybitnie" odżywiona, zajmuje niemal dwa autobusowe miejsca. Palce, które przywodzą na myśl serdelki poupychane w pierścieniach, splotła na podołku, w geście, który ma obrazować subtelność damy. Raz po raz wymykają się jednak spod kotroli i wywijają nerwowego młynka.
- Patrz pani, u nas też jest taka jedna - wszystkimi swymi podbródkami wskazuje kobiecinę jadącą z kocim transporterem. - Łazi, pani wie, i karmi te koty. Po co łazi? Po co karmi dziadostwo? Jak plaga toto na osiedlu. I jeszcze jej ludzie pomagają. Takie głupie! Pani wie, że taki jeden, ja na niego kulawiec mówię, to jej nawet domek dla tych kotów zrobił? Taki ze styropianu. A w domu by posiedział, do lekarza poszedł! No mówię pani, skaranie boskie. Ile to się człowiek nadenerwuje przez kogo durnego. Ja już nawet do proboszcza w parafii mówiła, żeby na kazaniu powiedział, że koty to nic dobrego nie jest. Pchły roznoszą. Parchy wszędzie. Ale on coś nie chce. Ten proboszcz, znaczy. "Stworzenie boże" - mówi. Ja tam nie wiem, czy boże. Fałszywe toto, że strach. A wredne! Dziecko zadusić może! Ale ci księża dzisiejsi! Co ta oni wiedzą! I do spółdzielni chodziłam! Pani kochana. Nie dość, że nie pomogli, to jeszcze okna chcą specjalne montować, żeby te kociska mogły do piwnic włazić. Do moich piwnic! Pani rozumie coś takiego?! - tu wznosi małe oczka ku niebiosom, ewidentnie traktując je jak swoją niepodważalną własność i wzywając wszystkich jezusmaryjów, którzy zdają się pozostawać na jej osobistej służbie.
- Nie boi się pani szczurów? Koty przecież poma...
- Coteżpani!!! Szczury?! Na MOIM podwórzu?! My czyste ludzie jesteśmy! - milknie urażona do głębii swego wcale nie najmniejszego jestestwa. - I pomocne! - dodaje po chwili z namaszczeniem. - Ta, co te koty tak karmi, dzieciom by biednym dała! O! Tyle ich... - aż zachłystuje się własną szlachetnością, którą na poczekaniu wymyśliła.
- Pani, jak rozumiem, pomaga i daje? - pytam tonem niewinnego pierwiosnka.
- O.czy.wi.ście.!!!! Ja zawsze! Od ust sobie odejmę a dzieciom dam.
- Może zatem poleciłaby pani jakąś fundację, organizację, którą pani wspiera. Procent z podatku akurat można by odprowadzić. - zamieniam się w ucieleśnienie niewinnej uprzejmości. - Bo ja to tylko w temacie zwierząt jestem zorientowana.
Następuje cisza, zakłócana warkotem silnika. Dosłownie słychać wstrzymane oddechy stojących obok pasażerów. Moja rozmówczyni pytania nie słyszy. Widok mijanej właśnie ruiny fabrycznej jest fascynujący...


-A mój mąż to strzela do kotów - uśmiech przywodzący na myśl świeżo upieczoną gwiazdkę reklamy rozpełza się po obliczu pokrytym nienagannym makijażem. - Kupił wiatrówkę i strzela sobie rano.
Żona jest ewidentnie dumna z pasji małżonka. Po drugiej stronie mamy wprawdzie bezbronne życie, ból, strach, bezradność i cierpienie, ale - mniejsza z tym. Odstresować się trzeba w tych zagonionych czasach.
- To karalne jest, wiesz? Prokuratura ściga za coś takiego.
- No chyba jesteś śmieszna. To zabawa. Nikogo poza kotami nie krzywdzi. Zresztą, kto by tam doniósł. Kogo coś takiego w ogóle obchodzi. U siebie jesteśmy. A mój M. nie lubi kotów. Chyba ma prawo, nie?
I bezbłędnie wypielęgnowane dłonie przewracają karty dziennika lekcyjnego. Tak, jest nauczycielką. W swoim mniemaniu uczy młodzież poszanowania dla życia i niezwyciężonych sił przyrody.


- Cicho, cicho, kochanie, zaraz wchodzimy. Pan doktor tylko spojrzy, da zastrzyk i wracamy do domku. Pani kochana, co to było! Mama zmarła dwa lata temu, na dniach będzie rocznica, i ojciec całkiem się załamał. Do specjalisty nie pójdzie, zresztą grosza na to nie ma, a z łóżka dni całe wstać nie chce. Już nie wiedzieliśmy, co robić. Baliśmy się go samego zostawić. Aż raz musiał, no musiał po coś tam wyjść. Luty był. Mróz straszny. I wtedy znalazł ją. Do śniegu była przymarznięta. Jak wpadł do domu, to nie wiedzieliśmy, co się z nim stało. Znowu żył. Pani wie, jak my się zdziwili? Potem weterynarz, leki, opatrunki. Rano się zrywał, bo miał kogo karmić. Po paru tygodniach był nie ten sam człowiek. "Jak ja się rozchoruję" - mówi - "to co z nią będzie?". Teraz na szczepienie przyjechałam. Czasem człowiek pieniędzy nie ma, no nie ma. To pan doktor za darmo zrobi i spokojnie na zapłatę poczeka. Dobry człowiek. Wie, że przez zwierzęta wszystko co dobre się ludziom zdarza, a czasami nawet one życie ratują.

czwartek, 20 stycznia 2011

Mirmiłowo - najmłodszym. Bajeczka Pierwsza.


Zgodnie z obietnicą, zamieszczam pierwszy post dla Małych Kociarzy.

Może będziecie troszkę rozczarowani, ale to o czym chcę Wam dziś opowiedzieć nie wydarzyło się dawno, dawno temu i w dodatku nie za górami i nie za lasami. Nie, nie. Historia ta miała miejsce zaledwie przed kilkoma miesiącami, w pewnym zwyczajnym mieście, jakich wiele, a jej bohaterka była i jest całkowicie prawdziwa. Widzicie ją nawet na zdjęciu. Teraz, gdy samodzielnie lub przy pomocy kogoś dorosłego czytacię tę opowieść, malutka ta istotka pałaszuje być może pyszną kolację, tuli się do swej pani lub mruczy, leżąc na ciepłej poduszce. Jest bowiem kotką. Niezwykłą koteczką o burym futerku i pyszczku koloru kawy z mlekiem.
Jeszcze niedawno przemykała jak cień pod lodowatymi murami domów. Było niezmiernie zimno. Wiatr wiał tak mocno, że koteczka nie mogła ustać na łapkach. Dlaczego w tak paskudną pogodę nie siedziała w ciepłym domku? Nie miała go. Czasami udawało jej się przycupnąć w jakiejś piwnicy, przytulić do brudnej ściany. Śniła wtedy o domu. Nie musiał on być piękny, nie musiał być bogaty. Najważniejsze, że w owym śnie jakieś ciepłe ręce gładziły jej futerko i wymawiały tajemnicze słowa: "kocham cię". Koteczka czuła, że te słowa są najważniejsze na świecie i jeżeli ktoś szepcze je w jej uszko to znaczy, że zawsze będzie bezpieczna, zawsze będzie miała co jeść i nikt jej nigdy nie skrzywdzi. Czy miała kiedyś taki dom? Nie wiem. Nawet jeśli miała, to go straciła i nie chciała w ciągu dnia o tym myśleć. Tęskniła wtedy zbyt mocno. Ale obrazek takiego ciepłego, pełnego miłości schronienia mieszka w każdym kocim serduszku. I dom ten pojawia się w snach.
Niestety, zwykle ktoś przychodził i przeganiał kotkę z piwnicy. Ludzie nie rozumieli, że taka piwnica to jedyne schronienie dla bezdomnego zwierzątka. Jedyne miejsce, gdzie może spokojnie śnić.
Tego dnia koteczkę po raz kolejny ktoś wyrzucił. Szła skulona, było tak strasznie zimno, głodno. Tak bardzo chciała, by przytuliły ją czyjeś kochające ramiona, a ktoś szepnął na uszko, że wszystko będzie dobrze. Nie potrzebowała wiele: ciepłą podusię i coś do jedzenia. Świat był zbyt wielki, zbyt zimny dla małego, bezbronnego kotka. "To jest wolność" - pomyślała kicia. "Nie chcę jej. Jest bezkresna. Przytłacza i przygnębia małe, głodne stworzonko, bardziej niż przygnębiałoby więzienie".
Nagle kicia zobaczyła targowisko. Zziębnięty sprzedawca trzymał w dłoniach kubek parującego, gorącego napoju, który przyjemnie pachniał mleczkiem. Kicia dostawała czasem troszkę mleczka od dobrych ludzi. Znała jego smak. Zaczaiła się. Ktoś podszedł do straganu i sprzedawca odstawił naczynie. Na to czekała zziębnięta i głodna koteczka. Chciała tylko troszkę pochłeptać... Jeden skok i była tuż obok. Pachniało apetycznie, mlecznie i dość ostro. Spróbowała. Ciepłe, słodkie, jakby mleczko z czymś jeszcze. Dobre, mimo dziwnego zapachu.
Nagle mężczyzna odwrócił się gwałtownie. Kicia wystraszyła się. Zahaczyła pyszczkiem i łapkami o kubek, z którego wylał się mleczno-brązowy płyn, prosto na jej futerko! Ochlapany miała pyszczek, szyjkę, uszka i troszkę łapki.
Straganiarz potężnie się zirytował. Z wrzaskiem "moja kawa!!!! przebrzydłe kocisko!!" rzucił w kicię pustym kubkiem. Uciekła.
Tułała się bardzo długo. Miała złe sny, była bardzo zrezygnowana. Mlecznobrązowe plamki z jej futerka nie chciały się zmyć, mimo iż tarła języczkiem z całej siły. Bardzo ją to dziwiło.
Pewnej nocy była już tak głodna, tak zmęczona i zmarznięta, że skuliła się w jakiejś piwnicy z jedynym tylko marzeniem - zasnąć na zawsze. Pobiec we śnie do pięknej krainy, pobiec przez Tęczowy Most, za którym rozpościera się świat wiecznie szcześliwych zwierząt. Tam jest ciepło, tam nic nie boli, a zwierzątko ma zawsze pełny brzuszek. Jednak, gdy stanęła u progu Mostu, pojawił się przed nią Koci Aniołek. Powiedział, że to jeszcze nie ta pora, nie ten czas.
- Obudź się maleńka, ktoś na ciebie czeka. Ktoś jest bez ciebie nie do końca szczęśliwy. Obiecuję ci - mówił Koci Aniołek - że oto pierwsza osoba, która zwróci uwagę na burego kotka z karmelkowymi plamkami na futerku, pokocha go i nigdy nie zostawi. Musisz ją znaleźć, ona ciebie potrzebuje nawet bardziej niż ty jej.
Koteczka obudziła się... Wyszła z piwnicy, zadarła główkę. Nad nią widniało okienko z białą firanką i masą kwiatków na parapecie. Ich właścicielką była pani o ślicznym imieniu - Donama. Kicia lekko i zgrabnie - jakby nigdy nic jej nie dolegało - wskoczyła na parapet Donamy. Nie wiem, jak ze sobą rozmawiały, nie wiem, jakimi słowy Donama po raz pierwszy zwróciła się do kici. Dość, że była pierwszą osobą, która pokochała koteczkę całym sercem. Przytuliła, dała jedzonko, kocyk, podusię. Kupiła zabawki i zabrała kicię do pana doktora na badania. Kicia natomiast odpłaciła jej wiernością, przyjaźnią i cały dom wypełniła pełnym szczęścia mruczeniem. Donama pokochała czekoladowego buraska tak jak się kocha poranną kawę z mlekiem i cukierki toffi.
Koci Aniołek miał rację.

Udało się! Dziękujemy! :)



Drodzy Czytelnicy.


Udało się. Dzięki Waszej nieocenionej pomocy zakwalifikowaliśmy się do kolejnego etapu konkursu. Chciałam się Wam jakoś odwdzięczyć i wymyśliłam dwa sposoby.

Po pierwsze, ponieważ czyta nas wiele osób, które mają dzieci, chciałabym od czasu do czasu umieszczać na Mirmiłowie bajkę dla maluchów, opartą o jakąś prawdziwą kocią historię. Pierwsza bajeczka - już dziś wieczorem.

Po drugie, obiecuję Wam solennie, że jeśli uda mi się uzyskać którąkolwiek z nagród, jej pieniężna część zostanie przeznaczona na zakup karmy dla bezdomnych zwierząt.


Nie chciałabym, aby głosy, które oddaliście lub - być może - dopiero oddacie zniknęły gdzieś w wirtualnej pustce.


*************************
Niezmiernie mi miło, że wiele osób postanawia bawić się dalej, nie ma dość mojego marudzenia i próśb i chce nadal na nas głosować. Pytacie mnie, na czym polegają dalsze etapy i co to jest ów "blog blogerów".


Otóż, z tego co zrozumiałam czytając regulamin - w tej chwili 10 blogów w kategorii "Nasze zainteresowania..." przechodzi pod ocenę Pani Jolanty Kwaśniewskiej. Wybiera ona 3 najlepsze blogi. O tym, które blogi zostały przez nią wybrane dowiemy się dopiero 1.02.


Niezależnie jednak od decyzji Pani Prezydentowej - toczy się jakby druga linia konkursu. Wybór bloga blogerów. Co to jest? Wnioskuję, że to konkurs nieco przypominający wybory "bloga publiczności". W każdej z 10 kategorii wyłonionych dziś zostało 10 najlepszych blogów. To daje sumę 100 najlepszych blogów w całym konkursie. I prosi się ludzi, by zagłosowali jeszcze raz. Ostatni raz. Aby jury (tym razem zwycięzcy z poprzednich lat, blogowicze) mogli wyłonić z tej setki swój typ. I dać mu swoją, odrębną, nagrodę.
Tak to rozumiem.
Liczniki z poprzedniego głosowania zostały wyzerowane. Nowe głosowanie odbywa się na dokładnie takich samych zasadach jak poprzednie. Można głosować z poprzednich komórek, ale znów tylko raz z jednej komórki. Numer ten sam, treść ta sama, koszt ten sam. Konkurencja jest bardzo wysoka, bowiem jesteśmy wśród najlepszych 100 blogów konkursu.


Nowe głosowanie rozpoczęło się dziś o godz. 15.00 i potrwa do 7.02.2011 Jeśli ktokolwiek ma ochotę bawić się z nami dalej, zagłosować po raz drugi i ostatni (a może pierwszy i ostatni) - najserdeczniej zapraszamy!!

Treść ta sama: H00290
Numer ten sam: 7122
Koszt ten sam: 1.23 z vat
Cel ten sam: turnusy rehabilitacyjne dla niepełnosprawnych (+ karma dla schroniska z mojej strony)
W treści wpisujemy zera, a nie literki "o"
Dziękuję Wam raz jeszcze i zapraszam do kolejnego etapu naszej zabawy!!

środa, 19 stycznia 2011

O karnym jeżyku, czyli pedagogicznej klęsce Super Dużej.

"Ja - z nią w zgodzie? - Mocium Panie,
Wprzódy słońce w miejscu stanie!
Wprzódy w morzu wyschnie woda,
Nim tu, u nas, będzie zgoda!" -
przypieczętował swe stanowisko Czesławek, gdy po raz kolejny usiłowałam przeprowadzić z nim pogadankę na temat tego, dlaczego nie należy bić Polci. Wobec słów klasyka pozostawałam jednak całkiem bezradna i Czesio, z podniesionym dumnie ogonkiem oraz nabzdyczoną wielce miną, poszedł sobie, uznawszy dyskusję za ewidentnie zakończoną.
Pozostałam na placu boju, po którym fruwały kłęby wyrwanego futra, między wielce zirytowanym mężem i bodaj jeszcze bardziej zirytowaną Polką - jego ulubienicą.
Kolejna dyskusja o tym, kto zaczął nie miała większego sensu. Dalsze roztrząsanie tej kwestii groziło rozwodem, mąż bowiem stawał murem za Polcią, a ja - za Pyzatym.
Oszukiwanie samej siebie też na dłuższą metę nic nie dawało - wojny prowokował Czesio i nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek miał z ataków zrezygnować.
Co robić zatem? Oddać Polcię gdzieś w świat, obcym ludziom, ku wielkiej satysfakcji pluszaka? Oddać, mimo że już kilka razy traciła dom? Wykluczone.
W akcie desperacji napisałam więc do pewnej mądrej Dziewczyny z forum "miau", która skomponowała mi z ekstraktów roślinnych krople wyciszające. Nie dla mnie, rzecz jasna - choć wielokrotnie miałam ochotę sobie golnąć - ale dla Czesia. Udzieliła nam też wielu cennych porad, z których na plan pierwszy wysunęła się z czasem kwestia "karnego jeżyka".
Kropelki nie pomogły, ale działania przypominające jako żywo te z programu "Super Niania" - odniosły skutek.
Ilekroć bowiem pyzaty antagonista atakował Polę, natychmiast wynoszony był do łazienki, która udawała właśnie "karnego jeżyka" - zabawkę z programu, na której sadzano niespokojne dzieci. U nas zamykało się drzwi i czekało aż Czesio "się wyciszy".
Miętkie serce Dużej ciężko znosiło te działania i kazało przynajmniej zostawiać kocurkowi zapalone światło. Argumenty jakoby kot był zwierzęciem łowiącym w nocy i w ogóle doskonale funkcjonującym nocą - jakoś nie miały do niej dostępu. Wszak Czesławek mógł bać się ciemności!
Od chwili zamknięcia drzwi łazienki rozpoczynała się wojna nerwów. Pyzaty banita, wykluczony chwilowo z życia społeczności, protestował bowiem gromko i rozpaczliwie, a teorie o "wyciszaniu" miał ulokowane głęboko w swym krótkim nosku. Ja niemal przyklejona do drzwi łazienki bliska byłam łez, a mąż tłumaczył mi jak komu mądremu, że nie możemy ulegać naciskom. Jak pluszaka wypuścimy tylko dlatego, że pruje japkę, to będzie wiedział, iż marudzeniem może wyegzekwować wszystko. Małżonek zyskiwał wówczas miano okrutnika i kuriozum bez sumienia, niemniej jednak poddawałam rzecz całą jego woli. Z czasem Czesio, siedząc w łazience, coraz krócej dywagował na temat swego rozpaczliwego położenia, coraz częściej natomiast kładł się na dywaniku łazienkowym i oddawał rozmaitym rozważaniom. Tkwiłam w nadziei, że były to głębokie analizy jego własnego postępowania.
Po kilku miesiącach naszego konsekwentnego reagowania na jakiekolwiek niepożądane czesine zachowanie skierowane wobec Polci - udało się zaprowadzić w Mirmiłowie pokój. Pyzaty przestał atakować.
Jednak natura nie lubi próżni. Coś się dziać musi. Czesio przestał, zaczął ... Miś.

"Gdzie na skale gród kamienny,
Gdzie działami mur brzemienny,
Gdzie bagnetów ostre wały,
Gdzie sklepienie z dzid i szabli,
Tam był Misio - lew zuchwały!Strzelec boski, rębacz diabli!"

Miś poczuł, nie wiedzieć czemu i skąd, nadnaturalny przypływ sił witalnych i zdolności strategicznych. Trudno jednoznacznie orzec, co miał na myśli, usiłując tłustą łapką spuścić bęcki dostojnej perskiej ciotce. Może chciał się bawić? Może w ganianego? Może polować? Dość, że doprowadzał naszą damę do rozstroju nerwowego i wymierzała mu ona karę zupełnie niewspółmierną do winy. Tylko czekaliśmy aż Polka zawoła:

"Hej tam, Duży, daj gwintówkę!
Niechaj strącę tę makówkę!"

"Oklepany" Miś odpuszczał na jakiś czas, po to tylko, by po kilku dniach zapomnieć o wszystkim i startować do Polci od nowa, całkowicie wyprowadzając ją z równowagi. Bojąc się zatem o całość naszej najmłodszej i niezbyt rozgarniętej pociechy, Duży orzekł autorytatywnie, że to zaczepianie musi raz na zawsze zostać ukrócone, a plaskatemu rozbójnikowi również wymierzy się karę pozbawienia wolności, ilekroć będzie kotce dokuczał.
Operacja umieszczenia Misia w łazienkowym Alcatraz nastąpiła rychło i bodaj jeszcze rychlej została zakończona. O ile bowiem Czesio wszczynał bunt, ale generalnie znosił karę z godnością, o tyle Misio wpadał w istną histerię.

Że co?! Że ON, Misio, najukochańszy pierożek Dużej ma być u-ka-ra-ny??!! Uka... co?! To się nie mieści w głowie!! On?! Cukierek?! Najwspanialszy na całym wielkim świecie ma być w WIĘZIENIU?! Za co?! Daczego?! Jak można!? Kasztelanka do więzienia?! Niewinnego rozkoszniaczka?! Się od świata odcina?! Bez jedzenia trzyma!! Bez piciu!! Jego?! PTYSIA?!

Kara, obliczona początkowo na jakieś 5 minut, trwała nie dłużej jak 20 sekund. Poniosłam straszliwą, sromotną pedagogiczną klęskę. Po wypuszczenia pieszczocha z więzienia musiałam wyglądać bardzo groźnie, bo mąż już nigdy potem nie zaproponował kary dla Misiaczka. Raz tylko, jesienią, gdy byłam oddalona o 1000 km od domu, za kolejne przewinienia wobec Polci, Mirmiłek znów trafił do karceru. "Kuriozum bez sumienia" przetrzymało go tam minut kilka i sprawiło tym samym, że Mirmiś jakoś przestał dopuszczać się wszelkich rozbojów.

Wszak:

"Co los spuści, przyjąć trzeba,
Niech się dzieje wola nieba"

******************************************************
Wszystkie cytaty są parafrazą komedii A. Fredry "Zemsta".
Post ilustrowała Ewa - DragonLady.

wtorek, 18 stycznia 2011

Kot z Cheshire :)

Dawno, dawno temu, u zarania dziejów Mirmiłowa, kiedy niektórzy jego obywatele tkwili jeszcze w kojcu, ucząc się łykać chrupki i mozolnie korzystać z wielkiej niczym pustynia kuwety (całkiem nie do ogarnięcia), mieszkał już z nami Czesławek, srebrzysto-błękitny, pyzaty kocurek brytyjski, który potrafił się uśmiechać. Miał on księżycowe futerko, karmelowe oczka i gubił mleczaki.
Nastrój, który panował wówczas, w owych prehistorycznych czasach, na dzisiejszych terenach Mirmiłowa, określić można w jeden sposób - był euforyczny. Uściślając - to ja tkwiłam w euforii, mąż mój natomiast sprawiał wrażenie głęboko zadowolonego z faktu, iż jego apokaliptyczne wizje dotyczące posiadania kota - nie sprawdzają się.
Tuż przed zamieszkaniem kocurka w naszym domu toczyły się bowiem rozmowy przeróżne, z których jedna przebiegała mniej więcej tak:
- Aniu. Czy ty w ogóle wiesz, co to jest kot? - tonem Pytii delfickiej zapytał mnie mąż, składając ręce po napoleońsku.
- No cóż, wydaje mi się, że mam o tym jakieś mgliste pojęcie. Widywałam koty tu i ówdzie, niekiedy...
- Aaaa! Tu i ówdzie! - w okrzyku męża grzmiała satysfakcja. - Aniu, bo ty masz wizję i myślisz, że kot to będzie siedział! - zauważył bystro.
- No, przyznaję, mam takie wrażenie. Sądzisz, że koty nie siadają?
- Kot nie siedzi! To znaczy, tego, nie siedzi na kolankach. Bo ty masz wizję właśnie: książka, herbata, kocyk i kot na kolanach.
- Mam. To coś złego?
- Tymczasem on siedzi na karniszu, wiesz? Wyłącznie. Huśta się na firance. Śpi na szafie i nie możesz go pogłaskać. Zrzuca doniczki, objada twoje kwiatki! Tak, tak. Drapie ściany i meble, obsikuje dywany i ciuchy. Ale to jeszcze nie wszystko - kot się łasi. Łasi, tuli, a gdy chcesz go pogłaskać - drapie. Bywa nieprzewidywalny!
Proroctwa męża sprawiały, że oczyma wyobraźni widziałam mrożące krew w żyłach obrazy: okna, w których dyndają poszarpane resztki firan (nie wiedzieć czemu - brudnych); łysą żarówkę, która ostała się miast pięknego żyrandola; kanapę, z której garściami sypią się trociny i nikt ich nawet nie zamiata; zdewastowaną podłogę, z której pozostały ino drzazgi; mnie samą obwiązaną bandażami ze wszech stron, z przewagą ran kłutych, ciętych i szarpanych, wreszcie - nasze małżeństwo, pogrążone w ruinie, po której przechadza się mroczny demon - zdradziecki i tajemniczy KOT. Że o pchłach nie wspomnę.
Kiedy i dlaczego mąż mój pokochał koty zgoła bardziej niż mnie - to temat na zupełnie inną, o wiele dłuższą opowieść. Dość wspomnieć, że w chwili, gdy zaistniała niżej opisana przygoda Duży kochał już pyzatego szczerbola miłością wielką i niemal bezkrytyczną, a ja tkwiłam we wspomnianej euforii.
Nadszedł jednak pewien jesienny dzień, kiedy miasto tonęło w deszczu, zimno przenikało do szpiku kości, a człowiek czuł się skąpany w lodowatej wilgoci. W ten wielce romantyczny czas moja najbliższa przyjaciółka zdecydowała się zawrzeć związek małżeński w pobliskim kościele. Znałam dziewczynę od piaskownicy; chodziłam z nią do szkoły podstawowej i średniej; razem przeżywałyśmy całe draństwo, jakie funduje los nastolatkom po raz pierwszy zakochanym; z nią też (i tylko z nią) świętowałam obronę pracy magisterkiej. Świętowałyśmy wówczas hucznie, stoły obficie zastawione były dobrem wszelakim, co przy znikomej ilości biesiadników zakończyć się musiało dolegliwościami pamiętanymi przez życie całe. Oczywiste zatem było, że nie tylko na ślub i wesele tak bliskiej mi osoby pójść muszę, ale też będę gościem ważnym i oczekiwanym.
Tymczasem, gdy po wielu wysiłkach i wyrzeczeniach wykreowałam się, no, może nie na bóstwo, nie przesadzajmy, ale na kogoś mgliście przypominającego kobietę elegancką, gdy przywdziałam ciepłe okrycie i ujęłam w dłoń kwiecie, okazało się, że - nie ma w domu kota.
Nawołując czułymi słowy, przemierzaliśmy z mężem całe mieszkanie, sprawdzając centymetr po centymetrze wszelkie skrytki i zakamarki. Ciepłe okrycie, pod którym z nagła zrobiło mi się nieprzyjemnie gorąco, zostało odrzucone, kwiaty więdły gdzieś w kąciku, a my prosząc, grożąc i kusząc staraliśmy się wywabić nasze szczerbate szczęście. Bez skutku. Sprawdziłam lodówkę, pralkę, piekarnik. Nie ma. Szafki, pudełka, biurko - nie ma. Miejsce za telewizorem, fotele i kanapę pod okryciami - nie ma. Z moim wnętrzem zaczęło się dziać coś dziwnego. Żołądek przestał tkwić na swym odwiecznym, przypisanym przez Matkę Naturę miejscu i wykonał dziki skok w okolice obojczyka. Głos podniósł się niebezpiecznie...

- Gdzie on jest? Jak rany, gdzie on się schował...
- Nie wiem, Aniu, ale w kościele dzwony biją...

Rzeczywiście. Państwo młodzi z pewnością zdążyli już dojechać, kto wie, czy organista nie wygrywał już pierwszych taktów marsza, a my tkwiliśmy w domu w atmosferze coraz cięższej.

- Wydostał się przez okno. Matko jedyna błądzi w tym deszczu, jest malutki, zagubiony, pewnie płacze, ktoś go złapie i odda na eksperymenty! Sprzeda na stadionie! - moja wyobraźnia, nad którą nigdy nie miałam władzy wyrwała w dal z szalonym pędem, niczym ogar na polowaniu.

- Spokojnie... Nie mógł wyjść przez okno, mowy nie ma.
- Mógł!!!! Oczywiście, że mógł!!!! Ty nie wiesz, co kot potrafi!! Prawa fizyki dla niego nie istnieją!
- No dobrze, mógł - spokojny ton męża bynajmniej nie koił moich skołatanych nerwów. Już chyba wolałabym, aby wyrżnął o ziemię piastowanym na łonie prezentem i wpadł w histerię. - Aniu, mógł przejść przez zabezpieczenia, pozostawiając je w nienaruszonym stanie, mógł przecisnąć się przez kratkę wielkości centymetra kwadratowego, mógł sforsować twoje kwiecie, nie czyniąc mu najmniejszej szkody, mógł. Ale, na litość boską! Nie mógł wyjść, wrócić, wyjąć zabezpieczeń i zamknąć za sobą okna!

- WIEM! - nagłe olśnienie spłynęło na mnie istną kaskadą, chociaż nie nazwałabym jej jednoczesnie "ożywczym zdrojem" - To JEGO wina! Tego, co nad nami mieszka! Wypuścił Czesia!
- Aniu, dziecko, jakim cudem?
- Normalnie, rąbnął się, pomylił drzwi, otworzył nasze, Czesio czmychnął, on drzwi zamknął, a my nawet nie widzieliśmy!!! - przerażająca wizja mojego maleństwa na deszczu i w rękach zakapiorów odebrała mi dech. Upiorna wyobraźnia sprawiła, że już nie tylko żołądek, ale i śledzionę, wątrobę oraz każdy korzonek miałam w innym miejscu niż dotychczas. Lżąc sąsiada najgorszymi słowy, odsądzając od czci i wiary cały ród męski, z hukiem zrzuciłam szpileczki i mając przed oczyma duszy rozkoszny obraz umieszczania takiego bucika w potylicy sąsiada - popadłam w otępiającą rozpacz.

- Co robimy?
- Idź. Ja się nie ruszę. Albo nie - zerwałam się z kanapy - idę go szukać. Może nie uciekł daleko. Spowita w elegancką suknię, padłam na kanapę, wdziewając adidasy. - Leć.
Mąż zwątpił.
- Czekaj, siądźmy, pomyślmy. Sąsiad go nie wypuścił, bo znów mamy drzwi od środka zamknięte...
- TYYYYYYYY!! Pewnie najpierw zostawiłeś otwarte, a potem zamknąłeś!! - znów doznałam dzikiego olśnienia, wydając nieco bezsensowny acz błyskawiczny werdykt. - Otworzyłeś, zamknąłeś, nie sprawdziłeś, i on tam, maleńki, samotny, bezbronny!!...

Gdy składałam już głowę męża na wyimagnowanym pniu, a budzący grozę kat w krwistej czerwieni unosił lśniący topór, coś poruszyło się we wnętrzu kanapy... Raz się poruszyło, drugi... Stuknęło, zaszurało i....
Tak!! niczym Feniks z popiołów - nie, źle! nie popadajmy w przesadę - niczym pisklę z jaja, przez wąską szparę między oparciem a siedziskiem kanapy, na świat wychyliła się pyzata, kocia buzia. Ziewała przy tym rozkosznie, demonstrując światu nie tylko różowe wnętrze gardziołka, ale też poważne braki w uzębieniu.



niedziela, 16 stycznia 2011

Bo kota się pierze, ino nie wykręca!

- Miiiiiisiiiiuuuuu, chodź, malutki, idziemy się kąpać!! - z uśmiechem numer 1. przemierzam mieszkanie, lukrowanymi słowy kusząc kosmatego władcę.

W tym momencie coś błyskawicznie pryska mi spod nóg w takim tempie, że jestem pewna, iż to złudzenie.

- Miiiiisiiiiiu, chodź! No chodź, słoneczko! - kląskam na najwyższych, odrażająco optymistycznych tonach. Jestem niczym pani z reklamy, która sugeruje, że oto wkroczyła na rozświetloną ścieżkę teczowej szczęśliwości za sprawą nowej przyprawy do bigosu.

- Mirmiłku. No gdzie jesteś??

Cóż. Mirmiłek, kot który sypiał na pracy poświęconej jezykowi reklamy, jest na moje ćwierkanie zadziwiająco odporny. Jakoś nie daje sobie wmówić, że kąpiel zmaże na wieki wszelkie jego kocie troski.

- Aaa, tu się zaszyłeś! Zaraz poodsuwam co się da i cię wydobędę. Umyjemy łapeczki.
- Wykluczone. Sprzatam, nie widzisz? Ja rozumiem, że to najdalszy kąt kuchni, ale naprawdę trzeba tu czasem odkurzyć i pomyślałem sobie, że to jest najlepszy moment. Zobacz, pościeram ci ładnie, oo, poodkurzamy, dawaj, pewnie zapomniałaś, tyle się tu ostatnio działo, ja ci teraz pomogę, czasem trzeba między ścianą a lodówką troszkę odkurzyć, wiesz, bo jak nie to można...

- Mirmiś! Chodź tu chłopie, czasu nie ma! - stękam przy nieplanowanym przemeblowaniu.
- Ojjjj, coś mi się w łapkę stało, no popatrz zupełnie nagle, może mi się co wbiło, może ja sobie teraz przemyję, wiesz, żeby się zakażenie nie wdało alboco...

- Misiunia! chodźże wreszcie, jak pragnę zakwitnąć! Kici-kici, dobry kocurek, chodź do Ani!

- Ja? Do mnie mówisz? Nieee, ja nie Mirmiś, miesza ci się cosik. Zupełnie jak w takim filmie jednym o pani, co jechała z drugą panią pociągiem, a potem się okazało, że wcale tej pani nie było, nie tak się nazywała i ty też się teraz mylisz, no mylisz się mówię jużdobraidę!!

*******
Po pięciu minutach daleka jestem od kląskań i świergotania. Pochylona nad wanną, w której tkwi mokrusieńki pers staram się jednocześnie trzymać prysznic, polewać, ustawiać temperaturę wody, przytrzymywać kota, sprawić, by nie wyskoczył z wanny (moje ramię i plecy traktując jak drabinkę), miziać czule po brzuszku, drapać pod bródką, smyrać za uszkiem, uspokajać i - co bodaj najwazniejsze - prać futerko. Kot, polewany wodą, siedzi bardzo grzecznie, jednak w upiornym rytmie, regularnie co dwie sekundy, wciąż w tym samym tonie - wydaje z siebie żałosne, pełne bezgranicznego wyrzutu, napiętnowane niewyobrażalną skargą: MIAU!... Zadziera przy tym główkę i patrzy mi głęboko w oczy - tak! żebym wiedziała! żebym sobie nie myślała! że on mi tego - oooo nieeee!! - nie zapomni! ...przez najbliższy kwadrans.

Poza łazienką odbywa się tymczasem inne pandemonium. Najbardziej wykwalifikowana muzułmańska płaczka pogrzebowa nie jest w stanie wydobyć z siebie jęków tak rozpaczliwych, jak te, które dochodzą z przedpokoju. Za płaczkę robi Czesio, który w tych dramatycznych chwilach uzmysłowił sobie, że lubi Mirmisia, że Mirmiś jest malutki, że go potrzebuje, woła i on - Czesio - musi go chronić!
Utopiona w studni kociego wyrzutu, mokra nie mniej od kąpanego kota, z kręgosłupem, który omal mi nie pęknie, z uszami przepełnionymi makabryczną skargą i szkarłatnymi wypiekami na licu - po kilkunastu minutach kończę kocie ablucje.

Mąż mój siedzi przez cały ten czas tuż obok i... robi zdjęcia z tej sielankowej rodzinnej imprezy.

- Ręczniki - rzucam krótko, nie mogąc wydobyć głosu i jednocześnie usiłując przekrzyczeć pyzatą płaczkę.
Małżonek w dyrdy udaje się do pokoju. Akcja musi być sprawna, bo przestałam polewać i ofiara katowskiej kąpieli może wyskoczyć z wanny, zalewając łazienkę hektolitrami wody z futerka. Tymczasem do łazienki wpada Czesławek i mam wrażenie, że jego okrągłe oczęta stają się jeszcze bardziej okrągłe.
- Oj, ty mały, oj głupiutki, tak się dałeś, oj nieboraku, oj chudziaku, ojojojoj, o laboga, o matko bosa często chora, ooo, co teraz będzie, co my nieszczęśni poczniemy, ojojojojoj!!!

- Dawajże te ręczniki, zabierz tego kota i zamknij dziób! To znaczy - nie ty zamknij, tylko niech on zamknie, a ty zamknij drzwi, bo eksploduję i bedziesz miał robotę!!!
- Już, już, co ty się tak denerwujesz!
- Ja. Się. Wcale. Nie. Denerwuję. Ja jestem spokojnym oceanem! Rozłóż ręcznik! Ręcznik, mówię, a nie serwetkę!! Tak, ten jest za mały. Kąpielowy musi być. Dobrze. Rozłóż, ja kota wsadzę i wiesz - jak naleśnik. Zawijaj go jak naleśnik. Jak naleśnik zawinięty w rurkę, nie w trójkącik!!!!!! On ma się nie ruszać!!


Ufff, zrobione, no daj Ani buzi. Teraz schniemy ładnie. Nie, nie będzie suszarki, schniemy sobie jak larwa w naleśniczku, to znaczy - tfu!!! - jak motylek w pierożku, nie - też źle - nieważne, jak motylek, no gdzietyznówidziesz?!

Mirmiś po 10 sekundach od zawinięcia nie chce udawać nadzienia w pierożku ani larwy w naleśniczku. Nie chce udawać w ogóle niczego. Odzyskuje zaiste niespotykany wigor i sobie tylko znanym sposobem uwalnia wszystkie odnóża, czmychając w miejsce jak najmniej dostępne. Z partią ręczników przyciskaną rozpaczliwie do łona padam na kolana przed byle dziurą, starając się wydobyć mokrego nieszczęśnika ulokowanego na lodowatych kaflach (nigdy nie ucieknie w kąt wyłożony dywanem! nigdy!). Potem następuje przewijanie, owijanie, naleśniczkowanie i pierożkowanie w coraz to nowe partie ręczników, bowiem mała kudłata larwa nie lubi suszarki, a ręczniki, wiecie, jakieś takie badziewne są i dziwnie szybko nasiąkają wodą. Tymczasem, jak mawia moja przyjaciółka Renatka: "kota się pierze, ino nie wykrynca" - trzeba więc dysponować do jednej kąpieli taką ilością ręczników, która godna będzie wyprawy Jagny Borynowej.


Po zakończeniu całej operacji jestem ledwie żywa. Jak przez mgłę dochodzi do mnie radosna propozycja:
- Chodź, dawaj teraz wykąpiemy Jożika! - kląska mój roześmiany mąż, sadowiąc się w łazience z aparatem w dłoniach.

sobota, 15 stycznia 2011

Profesorek.



Na powyższym zdjęciu profesor Misiosław Misiosławski z dumą prezentuje nowy serwer Uniwersytetu Mirmiłowa. Wejdźmy jednak za kulisy tego doniosłego wydarzenia i prześledźmy, jak do niego doszło. Scharakteryzujmy też pokrótce sylwetkę Profesora.


Profesor Misiosław nie zawsze jest tak poważny i dystyngowany, na jakiego wygląda. Jest on w gruncie rzeczy niezmiernie przychylny nie tylko nam, maluczkim, ale w ogóle całemu światu. Ma swoje pasje. Poza namiętnym hodowaniem storczyków, profesor oddaje się też łowiectwu. Jego wyprawy trzeba jednak traktować z przymrużeniem oka i taktownie nie rozprawiać o nich w szerszym towarzyskim gronie. Ulubioną bowiem zwierzyną łowiecką profesora są ... muchy. Wielkim doprawdy kunsztem i profesjonalizmem wykazać się musi myśliwy, który pragnie zakończyć z sukcesem polowanie na tę zwierzynę. Misiosławski ponadto jest ambinty i stara się łowić wyłącznie na parapetach okien osłoniętych żaluzją. Zwierzyna niczym w sidła dostaje się pomiędzy deseczki, Misiosławskiemu wydaje się, że oto jest już o krok od spektakularnego sukcesu, gdy nagle rozsierdzona mucha uwalnia się z żaluzyjnych sideł, pędzi z obłędem w oczach w kierunku myśliwego i ten - gotując się do jej uchwycenia - spada niemal z hukiem z parapetów. Piszę "niemal z hukiem", bo spada na łóżko, czesto pociągając za sobą przeszkody stojące na łowieckim terenie - czyli storczyki w doniczkach. Profesor ma jednak zbyt wiele klasy, by swe niepowodzenia zbyt długo i dramatycznie przeżywać. Jego wrodzone poczucie humoru pozwala mu podchodzić z dystansem do licznych klęsk i wciąż na nowo podejmować próby zbudowania wizerunku myśliwego, który nigdy nie chybi.
Niekiedy, jeśli przypadkiem odstąpi od swych ambitnych planów łowienia na trudnym terenie, udaje mu się rzeczywiście upolować grubego zwierza. Na przykład ćmę. Tu jednak daje o sobie znać złote serce profesora Misiosławskiego. Nie chcąc bowiem, by zwierzyna zbyt długo się męczyła - profesor rychło ją topi. Najlepiej w kubku do kawy, należącym do jego gosposi. Poza uprawą storczyków profesor podejmuje tez próby wydobycia ekstraktu z... fiołków afrykańskich. Nie bardzo wiadomo, czemu mają służyć owe tajemnicze działania, prowadzone są jednakoż na wysoką skalę. Profesor jest empirystą i nadzieję na odniesienie sukcesu pokłada wyłącznie w doświadczaniu, nie zaś w teorii. Każdy zatem kwiatek fiołka musi być przezeń dokładnie przeżuty (jak to mówi gosposia: wyciućkany) i pozostawiony do dalszego kwitnienia. Problem w tym, że on już dalej kwitnąć nie chce, zatem profesor podejmuje te same czynności względem kolejnej rośliny. Na razie jego doświadczenia nie przyniosły niestety żadnych efektów, ale jesteśmy dobrej myśli.
Nasze rozważania rozpoczęliśmy jednakże od serwera. Pasją profesora jest bowiem informatyka. Nim kolejny gotowy komputer zostanie oddany do użytku mirmiłowskiej braci, profesor nadzoruje jego powstawanie. Ponieważ w tej dziedzinie jego wiedza już nie jest oparta na praktyce, popada on w bezustanne konflikty z podwykonawcami, zwłaszcza niejakim Piotrem. Piotr ma pewien nietaktowny i kłopotliwy zwyczaj - upiera się mianowicie, nie bacząc na prestiż profesora, iż właśnie takich a nie innych kabli, oplotów i śrubek używać należy, podczas gdy profesor jest dokładnie odmiennego zdania. Z właściwą sobie pogodą Misiosławski po prostu odbiera podwykonawcy jego narzędzia i nie wdając się w zbędne dyskusje - wynosi je precz. Uważa, że niestety nie może Piotra ani na chwilę zostawić samego, bo nie wiadomo co gotów jest w owym komputerze umieścić. Piotr się irytuje, woła gosposię, ta usiłuje delikatnie wyprawić profesora na polowanie, profesor zaś odchodzi, owszem - zabierając ze sobą informatyczne narzędzia. Polowanie mu nie wychodzi, stale bowiem rozmyśla o tym, co podczas jego nieobecności uskutecznia podwykonawca i jakie będą konsekwencje jego błędów. Wraca zatem rychło, ku niemałemu zniecierpliwieniu Piotra, i rzecz cała rozpoczyna się od początku.
Ale bądźmy wyrozumiali, wszak każdy ma jakieś słabostki.
*****************************************************
Kochani, pragnę zaznaczyć, ze ów wspaniały obraz widniejący w poście i zatytułowany "Pasja myśliwska Profesora Misiosławskiego" spłynął do Mirmiłowa jako niebagatelny dar od rysowniczki Ewy. ( http://www.dragonlady.pl/ ) Jesteśmy nieopisanie wdzięczni!

piątek, 14 stycznia 2011

Jak donosi prasa...


Do tymczasowej, zagranicznej siedziby władz Mirmiłowa już od północy zaczęły docierać mniej lub bardziej krzepiące meldunki.
Pierwszy z nich krótko wykazywał, iż Kraina Niebieskiego Kota cieszy się sporą popularnością i w rankingu tworzonym przez osoby ją odwiedzające plasuje się na zaszczytnej trzeciej, (a ostatnio nawet drugiej) pozycji. Centrum dowodzenia wyraziło swe głębokie zadowolenie, tym większe, że usiłuje ze swej siedziby sprostać pewnemu wyzwaniu i poinformować świat o możliwości wirtualnego przybycia do Mirmiłowa i ocenienia go. Gubi się przy tym wielce i niekiedy wyprawia w wirtualną drogę informacje nie do końca kompletne. Centrum dowodzenia czuje się zażenowane własnym brakiem kompetencji i zobligowane do przeprosin. Na szczęście pewna miłośniczka Mirmiłowa, przytomna osoba o niemiecko-angielskim pseudonimie stara się skierować rozszalałe, a niezborne działania Centrum na właściwy tor. Za co, oczywiście - dziękujemy. Władze Mirmiłowa zobowiązują się niniejszym do podniesienia swych umiejętności z zakresu radzenia sobie z technologicznymi wyzwaniami. Jako usprawiedliwienie wytaczają argument o pozostawaniu w głębokim stresie.
Drugi, obszerniejszy, poranny komunikat donosił, iż na terenach Mirmiłowa nadal panuje świąteczne zawieszenie broni między Czesławem (pseudonim "Pyzuś"), a Pollyanną (pseudonim "Polcia Galopka"). Co więcej Polcia zbliżyła się do dezertera Jożika, który - przypomnijmy - u zarania konfliktu zdradził kogo się dało i umknął z pola walk. W ostatnich dniach jednakże przedsiębiorcza dama przekonała go do siebie i zintegrowała z nim do tego stopnia, że oddają się nawet wspólnym rozrywkom - np. zabawie nocą w podchody. W kłopotliwej sytuacji znalazł się tym samym, sprawujący nad wszystkim pieczę, gen. Duży, któremu Polcia przy nieocenionej pomocy Jożika usiłuje odebrać obszar nocnego pobytu, czyli łóżko. Sugestie, iż tak ogromnych terenów nie będzie w stanie zagospodarować nie odnoszą spodziewanych skutków. Duży grozi podaniem się do dymisji i przeprowadzką w miejsca zdecydowanie mniej uczęszczane. Zakupiony przezeń ostatnio podręcznik survivalu mógłby sugerować, że słowa generała nie są bynajmniej czczą pogróżką.
Dymisja Dużego zaowocować może poważnym kryzysem na terenach Mirmiłowa. Optymistycznie zakłada się jednak, że Jożik, przed którym roztoczona zostanie wizja samotności, a być może nawet braku posiłków, natychmiast odstąpi od pomocy udzielanej Polci i gen. Duży odzyska swoją własność.

Jak widać mieszkańcy Mirmiłowa bawią się, kochają i kombinują, całkowicie lekceważąc napiętą atmosferę, jaka wokół nich gęstnieje. Centrum dowodzenia spod francuskiej granicy mnoży swe wysiłki, by podnieść atrakcyjność Krainy Niebieskiego Kota w oczach wirtualnych turystów i utrzymać jej wysoką pozycję w funkcjonującym ostatnio rankingu. Zachodzi obawa, że przed zakończeniem całej akcji Władza nabawi się poważnego rozstroju nerwowego. Jeśli jednocześnie generał Duży poda się do dymisji, nad Mirmiłowem zawisną czarne chmury.


Mieszkańcy zupełnie się tym nie przejmują, pokładając ufność w Dużych i historii, która odnotowywała już przypadki gróźb wszelakich.

czwartek, 13 stycznia 2011

Kot, który siada po ludzku...




Kiedy po raz pierwszy ujrzałam siedzącego "po ludzku" Jożika, byłam pewna, że... połamie sobie kręgosłup. Trzymiesięczne kociątko fajtnęło bowiem niespodziewanie łapkami, zawinęło się jakoś przedziwnie i - usiadło. Z wyprostowanymi pleckami, przednimi łapkami ulokowanymi na łysawym, różowym brzuszku i z filozoficzną minką. Posiedziało, podumało przez chwilę i z nietkniętym kręgosłupem powróciło do normalnego funkcjonowania, a mąż i ja odzyskaliśmy mowę. Mały Jożik siadał potem w ten niezwykły sposób jeszcze parę razy, i z czynności tej szybko wyciągnął naukę: należy tak siadać, bo wtedy wszyscy wokół śmiesznie pokrzykują, rzucają wszelką robotę i z gulgotem, buczeniem lub gruchaniem, które ma uchodzić za pieszczotliwe przylatują głaskać kota.
Mądry kot szybko wykorzystał ten stan rzeczy i zaczął siadać "po ludzku", ilekroć zachciało mu się zwrócić na siebie uwagę. Duża za długo zajmuje się gośćmi? - no to ja sobie siądę tuż pod nogami, gdy będzie niosła wrzącą herbatę. Robi prasowanie zupełnie bez sensu? - to ja sobie usiądę pod samiutką deską, żeby łapać kabelek od żelazka. Po co rozrzuciła znów tyle tych papierów?! Bałagan tylko! Że niby ważne i szuka czegoś? - przesada, siądę sobie na nich, niech mizia po brzuszku, bo od tego jest!
Pewnego dnia kocurek poczuł się naprawdę wyjątkowo zirytowany. Duża i Duży sprzeczali się bowiem dość ostro, zakłócając uwielbiany przez koty ład, porządek i mir domowy. Ponadto znów z jakiegoś, doprawdy niezrozumiałego powodu nie zwracali uwagi na swego rozczochranego pieszczocha, który tym samym poczuł się zmuszony do interwencji. Pozostawał wszak chwilowo poza nawiasem życia rodzinnego, co się nieczęsto zdarzało. Był wykluczony z dyskusji! Nikt nie czuł się zobowiązany do udzielenia mu kilku spokojnych informacji i podrapania za uszkiem!
Gdy więc burza miała sięgnąć zenitu, Jożo usiadł sobie dokładnie pośrodku nas, spierających się małżonków, i podniósłszy mały łepek, odwracał go raz w jedną, raz w drugą stronę, uważnie słuchając tego, kto akurat dorwał się do głosu. Gdy dotarło do nas, że oto mamy między sobą malutkiego, rozczochranego mediatorka, który opierając łapki na brzuszku z uwagą przysłuchuje się naszym wrzaskom, sprzeczka zakończyła się jak ręką odjął. Nie sposób kłócić się w podobnej sytuacji.
Dorosły Jożik już niemal w ogóle nie siada jak kot, tylko zawsze jak człowiek. Grubiutki Czesio, widząc jakie rozczulenie i zainteresowanie otoczenia budzi ta poza, usiłuje ją niekiedy "zgapić". Bez powodzenia. Opływowe, łagodnie rzecz ujmując, kształty sprawiają, że kocurek przewraca się na bok. Polci, mimo kilku prób, udało się powtórzyć sztuczkę raz - z oparciem. Misio natomiast nie próbuje wcale, bowiem tkwi w głębokim, niezłomnym przekonaniu,że i bez tego jest uroczy i absolutnie najpiękniejszy.

środa, 12 stycznia 2011

Dziękujemy!


Po niespełna dobie od rozpoczęcia głosowania Mirmiłowo znalazło się na trzecim miejscu, a jego autorka w spektakularny sposób spaliła obiad, straciła zdolność wykonywania najprostszych domowych czynności i po raz pierwszy w życiu miała normalny puls, gdyż zwykle niewiele się on różni od pulsu nieboszczyka.

Biegając nieprzytomnie i bezcelowo po mieszkaniu (puls w normie to nowość dla mego organizmu), upuszczając co rusz rozmaite przedmioty (wśród których nie było na szczęście żadnych cennych dóbr narodowych) usiłowałam ułożyć sensowny post z konstruktywnymi podziękowaniami za dotychczasową pomoc. Tymczasem świadomość, iż zdobyliśmy sympatię tak dużej grupy osób wzrusza ogromnie i powoduje dziwną piśmienniczą niemoc.

Dziękujemy Wam, Drodzy Czytelnicy. Całym serduchem. Pozostaje prosić, byście pomogli nam utrzymać tak wysoki wynik także do końca głosowania. Konkurs konkursem, ale sympatia ludzka jest po prostu bezcenna i jako taka - cieszy najbardziej.


Cieszy też fakt, iż tyle osób chce czytać o kotach właśnie. Nie chciałabym, aby ktokolwiek sądził, że przypisuję im niekiedy cechy ludzkie, przedstawiam podobne ludzkiemu spojrzenie na świat, tylko dla podniesienia atrakcyjności bloga. Oczywiście, zależy mi, aby czytało się go lekko i przyjemnie, lecz przede wszystkim chciałabym, aby osoby, które tu zaglądają, a być może kota nigdy nie miały, dostrzegły jak kochające i jak zafascynowane światem są te stworzenia. Jak zmieniają się ich charaktery i - co najważniejsze - jak dalece, jak mocno kot przywiązuje się do właściciela. Kocie serduszko jest studzienką bez dna i to pełną niespodzianek.

Niekiedy, jak w przypadku porzuconej Polci - kot kocha miłością trudną. Kocha i broni się przed dotykiem, a jednocześnie sam szuka bliskości.
Czasem kocia miłość pragnie wyłączności - tak kocha Czesio. W dzień mojego wyjazdu, Czesio przysiadł sobie na rogu wanny, gdy czesałam się w łazience. Usiadłam obok, a on - ten wielki indywidualista - wtulił swój pyzaty dziobek w mój policzek. Zaczął po swojemu gadać, coś mi opowiadał. Czesio chciałby być jeden jedyny w życiu Dużych. Dlatego nie lubi, gdy zajmujemy się czymś, co pochłania całą naszą uwagę. Marudzi wówczas, pokrzykuje, gdera. Przeszkadza do tego stopnia, że nie sposób żadnej czynności doprowadzić do końca.
Co do Jożika - jego świat zaczyna się i kończy na Dużym. Z Dużym ogląda filmy, z Dużym naprawia komputer, lutuje, wierci, przykręca. Gdy przychodzą goście, Jożik chowa się do kanapy. Jego świat musi być zawsze taki sam, a każda zmiana powoduje, że kocurek jest smutny, obrażony. Niedawno wszak opisywałam, ile dni unikał mnie po moim powrocie do domu. Wyjechałam, zburzyłam jego światek. Jak mogłam?!

No i Miś... Mirmiłek. Mój sukces. Pierwsze posty o Mirmiłku opisywały jego apatię, lęk, wygłodzenie, obcość. Dziś jest najradośniejszą, najpogodniejszą istotką, jaką znam. Kocha wszystko i wszystkich. Cały świat jest godzien zainteresowania, a nieustająca zabawa trwa.

Kotów nie trzeba "uczłowieczać". One posiadają niezmiernie szeroki wachlarz niezwykłych cech, mają fascynujące charaktery, usposobienia. I tak bym chciała, aby dla wszystkich stało się to oczywiste.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Witamy w Nowym Roku :)

Stary Rok odchodził, rozsiewając po Mirmiłowie ślady malutkich kocich stópek, ubrudzonych jak nieszczęście - białym, remontowym pyłem, rzecz jasna. Leniwe grubaski, najczęściej zanużone po czubki wąsów w zimowym śnie, tym razem pozwoliły Dużej uskuteczniać do woli remontowe założenia, szaleć z frezarką i pędzlem. Miś zrezygnował z kokoszenia się w chmurze pyłu i tylko białe pieczątki łapek wyraźnie wskazywały, iż Misio sobie bywa tu i ówdzie, gdy nikt nie zwraca na niego większej uwagi.

Na czas świąt ustały też działania wojenne na mirmiłowskim froncie. Od czasu do czasu słychać było z oddali krótkie odgłosy incydentalnych walk - gdy któraś z wrogich stron przekroczyła wyimaginowaną granicę o dwa palce. Strat w pogłowiu nie odnotowano.
Święta przebiegły niezmiernie spokojnie. Czesio, jak zwykle wielce zbolałym tonem, zdołał omówić ze mną wiele istotnych spraw i poruszyć masę problemów kociej egzystencji. Pola uświadamiała mi co noc, że "no wiesz, kochana, życie jest pełne zmian. To, że jesteś JEGO żoną nie oznacza bynajmniej, iż mruczysz piękniej ode mnie i że ON naprawdę woli spać z tobą niż ze mną. W zasadzie nie słyszałam , aby jednoznacznie naświetlił swe stanowisko w owej kwestii. Nie chcę być konfliktowa, ale nie widziałam też nigdzie aktu własności niniejszego łóżka". Tak. Zawsze chciałam być taką damą jak moja kotka.

Z wielką melancholią dostrzegłam, że nasi koci podpieczni ostatecznie dorośli. Wyciszyli się, uspokoili, ukształtował im się charakterek - każdy inny, każdy przesiąknięty indywidualnością i - przywiązaniem do nas. W blasku świec i choinkowych ozdób, na miękkich, świątecznych poduszkach, otulone śniegiem i zapachem pomarańczy - Mirmiłowo zamarło, ukołysane ciepłem, spokojem i miłością. "A na Ziemi pokój ludziom i... zwierzętom".

Ostatniej nocy, którą spędziłam w domu, po raz pierwszy przyszedł do sypialni Jożik. Mocno wtulił pyszczek w moją twarz i rozmruczał się na całego.

Nie wyjeżdżaj, no co ty? Ja się tylko trochę obraziłem. Od Joża wyjedziesz? Ej, no nie bądź głupia. Zobacz, pada tam, mokro, no gdzie i po co będziesz jechała. Jożo ci tu zamruczy jeszcze.
Że się miesiąc nie odzywałem? O to się gniewasz? Oj tam zaraz - kotów nie znasz. Już mi przeszło, nie przejmuj się wcale. Nie pojedź, co? Dobrze? Cię kocham...


Tym razem nie odliczam dni, nie myślę ile jeszcze zostało. Staram się kolejny wyjazd traktować jak inwestycję we własną umysłowość: uczę się dwóch języków, czytam. Sama siebie nieco oszukuję.
Mój spokojny dom, to moje miejsce na ziemi. Wciąż jest we mnie nadzieja, że w nadchodzącym nowym roku znajdę pracę w kraju i będziemy wszyscy razem. Zaś bożonarodzeniowa baśń o Mirmiłowie będzie trwać lata całe.