środa, 25 stycznia 2012

Mirmiłkowy robot

Nie wiem, nie rozumiem, nie pojmuję, jak można zdobyć jakikolwiek dyplom posiadając w domu koty. Jestem przekonana, że nawet gdyby istniały studia obejmujące swym zakresem li i jedynie tabliczkę mnożenia (ot taka tabliczkologia mnożeniowa) czy warsztaty z gotowania wody (wrzątkologia stosowana) - nie byłabym w stanie ich skończyć. Wskażcie mi geniusza, który zdobył tytuł nie oddając pieszczochów na 5 lat do hotelu, a zamiotę przed nim kapeluszem.
Wrogiem mojej wolności, katem mojego czasu i prześladowcą mych dobrych wyników stał się Miś. Pragnie on wyrwać z korzeniami, wyplenić, wytępić wszelkie przejawy życia intelektualnego w Mirmiłowie. Posiadając tego kota powinnam zejść z nauką do podziemia - i to w sensie dosłownym. Prawdopodobnie w piwnicy lub garażu miałabym spokój. Jak dobrze pójdzie będę jedyną osobą w kraju, która w XXI w. skończy Uniwersytet Śląski Podziemny i zdobędzie dyplom Piwnicznego Wydziału Filologicznego.
Przez niemal 4 lata moja skromna osoba jawiła się Misiaczkowi jako wielka i nieporęczna maszyna do gotowania i rozdrabniania jajek. Oceniał mnie pod kątem przydatności w wynajdywaniu pudełek, zaś z drzemiącej we mnie funkcji otwierania puszek po prostu nie korzystał, bo on mokrego jedzenia nie lubi. Byłam nieprzydatna pod tym względem. Miś irytował się także, gdy w niekontrolowany sposób włączał mi się program "czesać!", gdy - zupełnie niezgodnie z instrukcjami - realizowałam zadanie "kąpiel" i gdy całkowicie wyłączałam się nocą, chcąc podładować akumulatory. To ostatnie szczególnie się Misiowi nie podobało, bo za ładowarkę służyło mi łóżko, w związku z czym zajmowałam dużo należnego koteczkowi miejsca. Kocurek uważał także, że mam zbyt duże i nieporęczne kształty - Miś to minimalista i esteta. Widok mej wielkiej, chaotycznie przemieszczającej się postaci burzył mu ogląd zorganizowanej, mieszkaniowej przestrzeni. Słowem - byłam do luftu. Wielki, niepotrzebny balast, który wprawdzie gotuje i rozdrabnia te jaja, ale jednocześnie zajmuje za dużo miejsca, generuje chaos i hałas, ogranicza misiową przestrzeń dziwnym chwytaniem i ściskaniem, a ponadto zawiesza się niekiedy w porze podawania posiłków. Miś najchętniej złożyłby reklamację, gdyby tylko wiedział gdzie i w jaki sposób.
I oto nagle ta zawieszająca się, nieporęczna i nieopanowana maszyna wyłącza się jeszcze bardziej z życia rodzinnego, zawiesza jeszcze częściej, przestaje gotować jajka, zatrzymuje w polu oddziaływania komputera na jeszcze dłużej i przyczepia do przedmiotów zwanych książkami jeszcze intensywniej. Już dotąd było to nieznośne, ale teraz stało się jeszcze "nieznośniejsze"!
Ale czyż nie jest prawdą, że w chwilach największego zagrożenia zdarza się myśleć w sposób krystaliczny, niewiarygodnie bystry, błyskawiczny, kluczowy i w jednej chwili zmieniający rzeczywistość? Taka właśnie sytuacja przytrafiła się Misiowi. Nagle, niespodziewanie stanął on, proszę sobie wyobrazić, na wysokości zadania, skupił się intensywnie i - łącząc ze sobą calutkie dwa fakty  - dokonał epokowego odkrycia:  MASZYNĘ MOŻNA ZMUSIĆ DO POSŁUSZEŃSTWA, notorycznie przerywając jej działania i przestawiając ją trybem ręcznym, to znaczy - łapeczkowym - na realizację pożądanych funkcji.


Ilekroć teraz siadam do pracy, przybiega Miś i... wali z całej siły łapką w meble, rozpaczliwie przy tym miaucząc. Drze japkę szarpiąc każdy nerw. Wwierca się w mózg i piłuje z upiorną konsekwencją. Z chwilą, gdy się podniosę, leci jak oszalały do przedpokoju (pojęcia nie mam, dlaczego akurat tam), wywala się brzuszkiem do góry i każe głaskać. Wygłaskany, wytulony, wymiziany zostaje pozostawiony sam sobie, ja wracam do pracy, a on natychmiast przybiega za mną, rozpoczynając operację od nowa. Nie pomaga otwieranie szafek, pozwalanie, by sobie do nich wszedł i kotłował się wśród ubrań. Nie. Miś zapałał do swego robota przedziwnym, niezmierzonym, nieogarnionym uczuciem i przestawił go na jedną, jedyną funkcję: kochaj!  Ponieważ jest kotkiem, który nigdy nie śpi, mam istne urwanie gwizdka. Miś miauczy rozdzierająco dopóty, dopóki nie oderwę się od roboty i nie zacznę ganiać go po pokojach.
Nie wiem, skąd ten nagły wybuch wulkanu uczuć, ale ponieważ kocham Misiaka do obłędu przyznam - że podoba mi się to. Koniec postu, znowu woła... Naciskamy guziczek "GO!"


czwartek, 19 stycznia 2012

Strażnicy Kleopatry

Napisałam pracę. Jeśli ktokolwiek miałby wątpliwości zapewniam, że owszem – da się na bibliotekoznawstwie zdobyć zaliczenie pisząc o kotach. Słowo! Można nawet zyskać mailową pochwałę od pani doktor za to, że się w ciekawy sposób o kotach pisze.
Aby zafundować sobie nagrodę, postanowiłam popławić się nieco w luksusie. Kawa z czekoladą, wanna z kokosową pianą, nutka pomarańczy w kosmetykach... Do tego gazetka dla kobiet i ja.
I Cześ.
Gdy tylko zanurzyłam się w pachnącej pianie, Czesławek natychmiast zmaterializował się na brzegu śliskiej wanny. A ma lęk wysokości. Potrafi spaść z taboretu i to z hukiem. Na oparcia foteli nawet nie spogląda – za wysokie.
Relaks diabli wzięli. Zamiast czytać o najnowszych francuskich kosmetykach i przeliczać ich ceny na ilość potencjalnie zakupionych książek, wzrokiem sępa obserwowałam pieszczocha, manewrującego dupiną i obserwującego świat szeroko otwartymi oczkami, co jest u niego wyrazem lęku i niepewności.
Nagle się wzruszyłam. On mnie pilnuje! Moje grubiutkie kochanie... Boi się siedzieć na tej wannie, ale chce być ze mną. Zalała mnie fala wewnętrznego ciepła i czułości. Mój okrusio...
Poczułam się jak Kleopatra, mająca prawdziwego sfinksa za strażnika. Nieruchomy niczym kamienny posąg (i mniejsza o to, że nieruchomieje z ostrożności), duuuuży, budzący respekt.
I nieważne, że jesteśmy sami i nie bardzo jest w kim ów respekt budzić. Wzrusza i napawa dumą sam fakt.
Prawda jest taka, że koty w Mirmiłowie nie mają absolutnie żadnych zadań i obowiązków. Jedynie Cześ, najukochańszy grubasek, pełni tu niebagatelną rolę – straszy gości. Właściwie nie ma osoby, która nie zatrzymałaby się w progu, widząc przechadzającego się po przedpokoju pieszczoszka. A on spogląda dumnie, z wyższością i sobie tylko znanym sposobem informuje gości wyraźnie, że jakbyco, to dysponuje nie tylko olbrzymią siłą, ale i wypielęgnowanymi pazurkami... I nie znalazł się żaden akwizytorsko-spółdzielczo-kominiarski śmiałek, który by racje Czesine kwestionował. Cieniutkim tylko głosem, hipnotycznie wpatrzeni w mego obrońcę pytają, czy można wejść i czy ten miły koteczek jest dziś w dobrym humorze.
Siedział sobie zatem Czesławek na wannie, ja powolutku zaczynałam się relaksować, miło nam płynął czas, póki wypielęgnowane pazurki nie wbiły się w moją stopę, intrygująco wprawiającą w ruch szemrzącą i skrzącą się piankę.
Usiłując jednocześnie wyrywać nogę i łapać kochane 10 kilogramków, dałam Czesławkowi do zrozumienia, że gdy jesteśmy sami w domu, nic mi w sumie nie grozi i może poczuć się zwolniony z posterunku.
Czesio wyraźnie odetchnął z ulgą i skorzystawszy z kuwetki (co za mania swoją drogą! ZAWSZE gdy siedzę w wannie one muszą kończyć proces trawienia), podreptał w głąb mieszkania.
Zamknęłam oczy. Z błogiego, kolejnego już, wstępu do relaksu wyrwało mnie delikatne smyranie. Nie... Prrroszę... Dajcie się wykąpać...
Joż siedział na miejscu Czesia, nieruchomo wpatrzony w czerwoną gąbkę pływającą w drugim końcu wanny. Delikatny a nerwowy ruch końca ogonka, który poczułam na nodze, sygnalizował, że zaraz nastąpi SKOOOOK.

Zdjęć z kąpieli, rzecz jasna, nie posiadam, wkleję Wam zatem kilka innych, najświeższych.

Jożik szukający oparcia i - znajdujący je.




Miś, któremu znów podarowano za małe pudełko.



Miejsce, które z założenia jest miejscem mojej pracy...

piątek, 13 stycznia 2012

Blog Roku 2011 :)

Kochani, w tym roku NIE wystawiłam Mirmiłowa do konkursu. Przede wszystkim dlatego, że podczas mijających miesięcy miałam naprawdę zbyt wiele zajęć, zaistniało zbyt wiele zmian, żebym prowadzić blog żywo i aktywnie. Uwielbiam to miejsce, ale czasu na pisanie postów często - niestety - mi brakowało. Teraz blog nieco się rozwinął i planuję rozwijać go dalej. Może wystartujemy w kolejnych latach? Zobaczymy.
Póki co jednak

GORĄCO WAS PROSZĘ
O GŁOSY DLA MOICH PRZYJACIÓŁ !!!!!

http://www.rudomi.pl/  - wysyłamy smsa o treści H00472 na nr 7122  (blog koci)
http://www.zpiekarnika.pl/ - wysyłamy smsa o treści H00903 na nr 7122  (blog kulinarny)

Pamiętamy, że "0" to cyfra zero, a nie literka "o". Koszt smsa to 1.23. Nie dostaje się później żadnych reklam ani innych nagabywań. Sprawdzone! ;)

To znakomite blogi, pełne pasji tworzenia, pisane ciekawą, poprawną polszczyzną i okraszone cudnymi, pozostającymi na bardzo wysokim poziomie zdjęciami.

Z góry dziękuję!!


środa, 11 stycznia 2012

Jestem zmęczony...


- Jestem śmiertelnie zmęczony - rzekł Jożik w przestrzeń.
- Czym? - zapytał Czesio, bo tak wypadało.
- Szukaniem sobie miejsca do spania. Wiesz, te ciągłe zmiany... Męczy mnie to. Półka, łóżko, kanapa, fotel, sam powiedz, ileż można?
- Co ty tam wiesz o zmęczeniu, leniwcze! - fuknęła Pola. - A kto, grzecznie pytam, pokonuje dzień w dzień po kilka razy długą drogę z kuchni do przedpokoju, żeby się przywitać?? Kto występuje jako wasza delegacja, smarkacze, piecuchy? Hm??
- Ooooo przepraszam! Gdybym nie wnosił protestu kilkanaście razy dziennie, chodzilibyście głodni, bo dostawalibyście jeść tylko trzy razy! Trzy posiłki w ciągu dnia. Widział kto kiedy taką grandę? Ile ja się muszę namęczyć, żeby wyegzekwować te marne pięć dokładek! Pozaciągałem Dużej kilkanaście par spodni, skrobiąc w łydkę i co? I nic. Jak krew w piach. A wy mi tutaj... Ot, wdzięczność.
- Też się narobię - zaznaczył Czesio. - Podejmowanie decyzji: poduszka czy koc jest frustrujące. Nie wiem, jak długo pociągnę z psychiką tak obciążoną. I ten Miś skacze bezustannie jak wesz na postronku. Skupić się na kontemplacji snów nie można, choć sprzyja temu jakże miły, ciepły, głęboki mrok i sączące się przez drewniane żaluzje delikatne światło księżyca.


Wychodzę z łazienki. W lodowaty, mokry, wietrzny poranek usiłuję nastawić ekpress tak, by nie poparzyć się parą. Nagminnie - spiąca jak nieszczęście - puszczam z sykiem wrzącą chmurę zamiast wody. Jestem sową. Od zawsze, od niemowlęctwa. 6.00 godzina to dla mnie pora tortur.
Ziewając rozdzierająco i otulając się szlafrokiem próbuję dojść jako tako do siebie. Za oknem halny zrywa głowę razem z czapką. Lubię taką pogodę, ale - jak pragnę zdrowia - nie w środku nocy, nie w mrok nieprzebrany, gdy muszę katulkać się do pracy.

- ... i znów zostawili poduszki w nieładzie! No jak ja mam się położyć wygodnie??
- Hopsa! Hopsa! patataj, patataj, pojeeeedzieeeeemy w cuuudny kraaaaaj!! Cześć Cześ. Tu Miś. Jestem lew północy. Troszkę już, uuuuuuuaaaaaa, zmęczony. Posuń się, ten wygrzany dołeczek w mięciuteńkiej kołdereczce jest i-de-al-ny, perfekcyjny, w sam raz dla Misiów. Mmmmm wygodniutko cukierkowi. No, śpimy sobie. Czesiu, nie mrucz tak głośno!!


Celując rozpaczliwie tuszem w rzęsę - niekiedy trafiając w cel, a niekiedy nie - myślę sobie, co mnie czeka. Terpia z dziećmi, z którymi zapewne znów nikt nie ćwiczył. Lekcje. Wyjazd 15 km do kolejnej pracy, nieludzki ścisk w autobusie, gdzie jedna babina będzie walić pasażerów uberecikowaną głową po zębach, druga łupać wózeczkiem z zakupami po goleniach, trzecia szykować się do wysiadania na 5 przystanków przed docelowym, a czwarta przekonywać, że osoby przed 79 rokiem życia powinny latać wszędzie na piechotę. Następnie maturzyści oświadczą, że znów są nieprzygotowani, bo był - dajmy na to - dzień sprzątania biurka i nie mieli czasu, a potem się obrażą za zapowiedzenie sprawdzianu. Lekcja upłynie wielce sympatycznie nad "Medalionami", krematoriami i likwidowaniem getta.

- Posuń się, posuń. Kładę się, zwijam w kłębuszek i zatapiam w spokojnym śnie...

Jak to miło chmurką być,
niebem płynąć tak powoli,
mała chmurka, na dzień dobry
Taką piosnkę śpiewa sobie...

- Joż, zamknij dziób, bo spać nie można. Nie dość, że Pola nie chce nikogo wpuścić na swe nowiutkie, ciepłe, mięciutkie i głębokie nowe łóżeczko, to jeszcze ty życie utrudniasz! Patrz jak Misiosławski chrapie. Aż się chałupa trzęsie.

Po omówieniu paru aspektów życia w państwie totalitarnym, pojadę na zebranie rodziców. Tam nie pojawi się ani jeden rodzic, z którym istnieje prawdziwa potrzeba porozmawiania. Przyjdą bowiem jedynie ci, których dzieci funkcjonują bez zarzutu. Gdy ciemnym wieczorem będę się zbierała do wyjścia i włożę klucz w drzwi klasy, wpadną spóźnione matki "gagatków". Przez godzinę będą mnie przekonywać, że mylę się w swej ocenie. Ich dzieci pozostają genialne z definicji, są bowiem... ICH dziećmi. To wyjaśnia wszystko. Ugotowana z nerwów dotrę do domu, gdzie oczekiwać na mnie będzie upieczona na kamień pizza, gdyż Duży przysnął podczas jej preparowania. Pola znudzona, z miną chłopa odrabiającego pańszczynę, wyjdzie się przywitać, spełniając tym samym swój obowiązek.
Jednak - teraz będę miała czas dla siebie. Książka, herbata, ulubiony, silny earl gray, rubinowy, cierpki, cudowny. Przenoszę się w dalekie krainy, odpoczywam, jest cudownie...
UPS! 2.00?? Jak to 2.00??!?! Już 2.00?!!!! Czemu 2.00?!?! Za cztery godziny muszę wstać?!?!?!

Budzik wygrywa melodyjkę. Trącam w przedpokoju zaspanego męża i wyciskam na nim obowiązkowego buziaka - nomen omen - jak Pola. I nagle słyszę dochodzące z sypialni:

- Jestem śmiertelnie zmęczony...


poniedziałek, 9 stycznia 2012

Kolokwium zaliczone, czyli zakładam bibliotekę na statkach

Witajcie.

Kolokwium chyba zaliczone. Przypuszczam, że na pewno ;) Pani doktor powiedziała co prawda, że nikt nie wypełnił w 100% poprawnie protokołu zagubienia i zwrotu książki, ale pocieszam się, że na resztę pytań odpowiedziałam, ekhem... baaardzo obszernie. Siedziałam 40 minut dłużej niż moja grupa i zażądałam nawet dodatkowego papieru, a wszystko dlatego, że znów nie potrafiłam zdecydować, które informacje są najważniejsze. No bo skoro piszemy o gromadzeniu zbiorów, to trzeba opisać wszystkie sposoby. Gdy opisujemy wszystkie, nie wolno pominąć zakupu. Gdy opisujemy zakupy, to trzeba wspomnieć, gdzie je robimy. Gdy opisujemy, gdzie robimy, to trzeba napisać, skąd wiemy o rozmaitych źródłach. A jak kupujemy za granicą? To wypadałoby o pośrednikach. A jak o pośrednikach, to płynnie przechodzimy do prenumeraty. A jak o prenumeracie, to i o badaniach poczytności i przydatności czasopism. I tak dalej, i tym podobne. Pani się przeżegnała, gdy oddałam wszystkie zwoje... Pomyliłam jednakoż bibliotekę w Płocku z biblioteką w Kielcach. Piątki nie będzie. Jak dostanę 3, to się zirytuję. Czwóreczka byłaby w sam raz.

A teraz wracając do Waszych komentarzy pod ostatnimi postami.
Tak, Kotkinsie, nie nadaję się do mieszkania w górach. Nie jeżdżę na nartach, ba! - krótko po 30-tych urodzinach doszłam do wniosku, że trzeba być uczciwym wobec siebie i raz na zawsze powiedzieć: nie cierpię chodzić po górach. No tak mam. Najbardziej bawi mnie komentarz typu: nooo jaaaak to? nie lubisz pokonywać własnych słabości?? Nie lubię. I nie chcę. Moje słabości w ogóle mi nie przeszkadzają.
Ponadto - jestem słuchowcem i nawet jeśli zdarzy mi się zachwycić jakimś widokiem, zapominam go po jakiś 20 sekundach. Właściwie to w górach... nic nie widzę. Drzewa wszystko zasłaniają. Nie mogę też oddychać, jest mi gorąco, czego krańcowo wręcz nienawidzę. Kocham zimę, chłód, wiatr, deszcz i gdy mi pot oczy zalewa, mam ochotę kroić na plasterki tego, kto mnie w góry wyciągnął. W poprzednim życiu byłam kotem polarnym, mieszkałam z Eskimosami w igloo i spałam wtulona w miękkie, futrzane okrycia na ich łóżkach. Brodziłam w śniegu i wylegiwałam się w miękkim śniegowym puchu. Dziś jedyne promienie słońca jakie toleruję, to te, które odbijają się od śniegu przy minusowej temperaturze.
Nart zaś nie nałożę, bo się panicznie boję. Lubię panować nad swoim ciałem. Przeraża mnie perspektywa tego, że obie moje nogi w ekspresowym i obłędnym tempie wędrować będą w dwie różne strony i ja nie będę w stanie nic z tym zrobić.W życiu nie zapomnę, jak moja dobra koleżanka z irytacją opisała mi kiedyś połamanego w drobiazgi brata, który akurat wrócił (nie o własnych siłach, bynajmniej!) z narciarskiej przygody. Opisawszy jego liczne obrażenia, skwitowała rzecz całą zdaniem: no tak, sport to zdrowie!, którego ironia była tyleż gryząca, co słuszna.
Nie, nie, nie. Nie wyobrażam sobie szaleńczego pędu, odbywanego po to, by u kresu zawisnąć na jakimś pniaku i szukać własnych zębów w opuszczonych ptasich gniazdach. Jeśli kiedykolwiek będę zmuszona obłapiać drzewo, to zadbam o malownicze tło dla tej czynności: rusałczana zwiewność, kwiecie dokoła i ja z włosem rozwianym, uśmiechająca się kusząco do obiektywu aparatu. Żadnych gwałtownych kontaktów z przyrodą mieć nie zamierzam i nikt mnie z niczego żyletką zeskrobywał nie będzie.
Morze to co innego. Gdybym miała kolejne życie do zorganizowania, kto wie, czy nie byłabym rybakiem dalekomorskim. Marynarzem takim z prawdziwego zdarzenia. Kocham plaże, sztormy, spacery w mokre wieczory, dopóki wiatr nie zacznie hulać między wszystkimi kośćmi. Uwielbiam zapach wody. Patrzenie w jej niesamowitą głębię. Moim marzeniem jest domek na totalnym wygwizdowie, hen w Anglii, na skalistym wybrzeżu. Tam, gdzie wiatr głowę zrywa, a diabli kłaniają się na dobranoc. W drodze kompromisu mogę mieszkać w Skandynawii. Byle zimno było. Precz z latem, nie lubimy lata. Jożo dostaje latem odparzeń, Misio łapie powietrze jak wyciągnięta z wody rybka, a Czesio i Polcia są nieszczęśliwi.
Sami popatrzcie. Jeśli ktoś ma latem, w lipu, taką minkę, to czy nie powinno się go migiem wyekspediować na Alaskę??


Muszę kończyć, żeby przytulić Misia. Misio nie chce jeść mięska, chodzi głodny i rzewnie płacze, bo dziś nie udało się odebrać od kuriera paczki z chrupkami. Miś się żali, Miś czuje się zaniedbany i twierdzi, że chudnie w oczach. To mięsko - powiada - przelatuje przez niego jak mgiełka. Nie będzie go jadł. Bardzo, bardzo dawno - aż od dalekiego wczoraj - nie jadł suchego i prosi, by mu natychmiast dać. Warto wspomnieć, że gdy wyjeżdżamy, kotami opiekuje się mój brat, który ma specyficzne podejście do dawania im jedzenia. Wystawia jakieś 8 miseczek, do których pakuje i suche i mokre (żeby koteczki mogły wybierać, na co mają w danej chwili ochotę) i tkwi w niezłomnym przekonaniu, że bardzo te biedne zwierzęta dręczymy. Co tydzień grzmi przez telefon, że koty... "są głodne! one są zagłodzone!! co wy z nimi wyrabiacie!". Nadmienię, że zagłodzona Pola przybrała 60 dag i waży już 5 kilo, Jożo ją dogania ze swoimi 4.900, Miś (chodopachołek) też dobija piąteczki, a Czesio waży... bagatelka... 10,5 i jego waga stoi na tym samym poziomie od jakiś 2 lat. No, ale są zagłodzone, biedne i krańcowo zaniedbane.
Teraz Miś zawodzi, niepomny, że brak suchego zawdzięcza "wujaszkowi", który wczoraj był uprzejmy wysypać ostatki zapasów. Idę mu sypnąć jakąś próbkę. Kotu sypnąć, rzecz jasna... ;)

O, tak głodują nasze koty!





piątek, 6 stycznia 2012

Noworoczne postanowienie.

Zwykle nie podejmuję noworocznych postanowień, bo jak długo żyję nie udało mi się dotrzymać ani jednego. Tym razem jednak spróbuję.
Obiecałam sobie mianowicie, że przynajmniej raz w tygodniu na blogu będzie się pojawiał nowy post. Dziś piątek, jutro wyjeżdżam, przydałoby się zatem choć w kilku słowach Was pozdrowić. Tymczasem mam wrażenie, że nie potrafię sklecić choćby zdania. Jutro będę musiała zaliczyć olbrzymi sprawdzian z bibliotekarstwa, a za sprawą Jożika znów jestem skrajnie zmęczona. Kocurek bowiem zapałał w nocy potrzebą rozmowy i pieszczot, ulokował dziób pod moją brodą i domagając się bezustannych głasków, podrzucał łepetynę aż mi zęby strzelały.
Mam też problem z chodzeniem. Przedwczoraj nasz koci janołecek spał mi na kolanie przez kilka godzin. Sen mam mocny, nie czułam, nie przeszkadzało mi to. Tyle, że od wczorajszego ranka mam niepokojące wrażenie, iż coś mi w tym kolanie przeskoczyło i tak jakby ... ociera się o drugiego cosia. Obecności owych cosiów i powodującego przykry ból ocierania jakoś wcześniej nie stwierdzałam...
Czy jest nadzieja, że Rozczochraniec kiedykolwiek nauczy się, iż noc jest od spania?
Marne szanse, biorąc pod uwagę, że nasz pieszczoch tydzień temu skończył calutkie, okrągłe ;) 4 latka! Wzruszyłam się wielce i odgrzebałam z komputerowych czeluści takie oto foteczki.

Tu pierwszy wieczór maluszka u nas:


I pierwsza noc.


Tak dokuczał Czesławkowi:


A tak mu Czesio - mimo wszystko - pomagał (moje ukochane zdjęcie):


Tu jedno z pierwszych zdjęć, na których został uwieczniony, jeszcze w swym poprzednim domku


A tu pierwsza fotka wykonana u nas. Mój rozczochrany zezolek...  :)



I mogłabym te wspomnienia snuć jeszcze odzinami, gdyby nie fakt, że robota goni. Trzymajcie jutro kciuki, czy coś... ;)

niedziela, 1 stycznia 2012

Zieeeeew!

Wstaliśmy. A było to trudne. I wcale nie z powodu balowania do upadłego.
Gdy otworzyłam dziś oczy, miałam wrażenie, że przewidywany koniec świata jednak nastąpił. Prawdopodobnie stało się to w okolicach godziny 3.00 (najbardziej niebezpieczna i magiczna godzina doby), a ja - z racji niebywałej szlachetności charakteru - przeniosłam się w ciszy i spokoju do kociego raju. Gdziekolwiek bowiem nie spojrzałam, tam był kot. Kot pod głową, kot na brzuchu, kot w nogach, kot rozłożony na pleckach w ekwilibrystycznej pozie głową z dół, dupką w górze, zaczepiający łapką Dużego i ewidentnie domagający się głaskania. Zobaczyłam też samą siebie - niezmiernie rozczochraną i zaspaną, odbijającą się w szerokich źrenicach hipnotycznie we mnie wpatrzonego kota.
Po dłuższej chwili dotarło do mnie, że cała ta żywina to moi, niemal na własnej piersi wyhodowani, podopieczni, bohaterowie tegoż bloga, którzy całą gromadką nawiedzili nasze łoże... chyba z lęku i niepewności. Petardy wszak dawno już przestały walić, ale - jak może powiedziałby Kubuś Puchatek - z petardami to jednak nigdy nic nie wiadomo. A Duża jest przecież herod-baba i obroni przed wszelkim złem.
Sylwester mijał nam bowiem bardzo spokojnie, ale fajerwerki sprawiły w pewnym momencie, iż koteczki utraciły na chwilę wigor i spokój ducha. Joż zakopał się po swojemu w kanapie, Pola wturlała się na moje kolana, a Czesio siedział nienaturalnie wyprostowany, w fotelu, obok mnie i Polci (!), strzelając wokół niesamowicie wielkimi ślepkami. Zdawał się też - z wielce skupioną minką - skrupulatnie przetrząsać sumienie w poszukiwaniu licznych grzechów i grzeszków.
Najciekawiej w tym apokaliptycznym momencie zachowywał się Miś. Po pierwsze uznał, że oto koniec najlepszego ze światów jest bliski; po drugie - z właściwym sobie spokojem - postanowił pogodzić się z tym smutnym faktem; po trzecie stwierdził, że przestrzeń między fotelami daje znakomite schronienie w tym dziejowym punkcie kulminacyjnym; a po czwarte postanowił, że co jak co, ale on musi się przede wszystkim umyć i oczekiwać eschatologicznego przełomu jako Miś Czysty.
Im mocniej zatem waliło, świstało i wybuchało, im szersze robiły się źrenice Czesia i im mocniej Polcia wbijała pazurki w moje kolana - tym intensywniej Misiaczek się pucował.
Królik spał snem sprawiedliwego.
Nieco wcześniej musieliśmy wyperswadować Mirmisiowi siedzenie na półce przed telewizorem i wyjaśnić, że są takie chwile, kiedy Duzi NIE oglądają Kota Simona. Miś bowiem bardzo tę bajeczkę lubi. *




A Wam jak mijał Sylwester? Czy tak jak my powzięliście jakieś noworoczne postanowienia, aby potem z pełnym spokojem potraktować je jako cokolwiek naiwne i niewarte przesadnego zainteresowania? ;)

Pozdrawiamy śpiąco i noworocznie. Niech Wam się darzy, Kochani!

*zdjęcia archiwalne ;)