poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Troszkę fotek.

Zanim przejdę do relacji nieco bardziej aktualnych, chciałam się z wiernymi czytelnikami podzielić garścią zdjęć, by udokumentować nasz półtoraroczny pobyt w nowym miejscu.
Tak oto wyglądał pręgowany nieszczęśnik w dwa dni po operacji. Nie wiedzieć czemu lubił leżeć w kuwecie i mieć nóżkę opartą niczym na wyciągu. Pod takim dziwnym kątem.


Tu zaczął "chodzić". Chciałabym rzec: "chodzić powolutku", ale chodzenie pacjenta odbywało się tak, że podkasywał pod siebie cały ten czerwony, sztywny konstrukt i zasuwał na trzech łapkach jak burza.



Prawdziwy dramat zaczął się po zdjęciu opatrunku. Bolusiński bowiem nie mógł wychodzić WCALE. Bardzo był smutny. Tragizmu dodawał kołnierz, zapobiegający degustacji szwów.


Wierny przyjaciel Miś odwiedzał Bolutka w myśl zasady "Więźniów nawiedzać, chorych pocieszać" i czuł się wyjątkowo szlachetnie. Misio tracił rezon, gdy Bolutek pomykał z opatrunkiem po mieszkaniu, śmiertelnie się bowiem tegoż opatrunku obawiał.


Dziś Boluś czuje się zadziwiająco dobrze. I nie rezygnuje z ulubionych rozrywek.






wtorek, 12 sierpnia 2014

O Misiu, który stał się Ślonzokiem.

Przeprowadziliśmy się na Śląsk. Całą rodziną.
Nie wspomnę nawet o tym, że wpierw - nieludzko zmęczeni - załadowaliśmy caluśki nasz dobytek na ciężarówkę pewnych miłych panów i wysłaliśmy ją w świat bez żadnego pokwitowania... Nie napiszę, że zostałam jedynie w kapciach, koszulce i spodniach bojówkach, przepasanych sznurkiem, szpagatem, bo i paski pojechały... Nie nadmienię, że panowie (z naszym dobytkiem, pralką, lodówką, kuchenką, komputerami, telewizorem) zaczęli się spóźniać, gdy oczekiwaliśmy ich w miejscu przeznaczenia i miałam już wizję, że moim przeznaczeniem będzie życie nędzarki... Nie podejmę tematu samochodu rozkraczonego na autostradzie w środku nocy... Przemilczę deskę, która zaatakowała Dużego, tak, że pobyt na Śląsku rozpoczął od wizyty w szpitalu... (Ja naprawdę nie sądziłam, że w człowieku jest tyle krwi, którą czułam się w obowiązku sama zatamować). Pominę te - z pewnością sensacyjne szczegóły - i skupię się na przeprowadzaniu kotów.

Pola była chora. Po naszej przeprowadzce żyła jeszcze ponad pół roku pod opieką moich teściów. Potem odeszła, szczęśliwa i spokojna. Na Śląsk jechaliśmy zatem z czterema bambaryłami: Czesiem, Jożem, Misiem i Bolem. Zgromadzeni w czterech transporterach, ustawieni jeden na drugim, jechali osobówką, grzeczni jak aniołki. Przez sześć godzin (oczywiście, zepsuł nam się po drodze samochód) nie usłyszeliśmy słowa skargi. Nawet piśnięcia. Nie wiedzieliśmy wówczas, że za rozkoszny spokój przyjdzie nam straszliwie zapłacić.

Koty przybyły do mieszkania, w którym wszystko było już gotowe do rozpoczęcia nowego, szczęśliwego bytu. Miały swoje meble, drapak, łóżeczka. Wyszły z transporterków, obwąchały wszystko i ruszyły na poszukiwania swoich miejsc. Wieczór mijał sielsko, dopóki nie pogasły wszystkie światła. Wtedy bowiem Miś... zaczął się D.R.Z.E.Ć. Tej nocy, najdłuższej w moim życiu, nie zapomnę póki istnieć będę. Nigdy nie przypuszczałam, że z kota może się wydobywać taki wyjący, upiorny dźwięk. Miś zawodził jak syrena, straszliwie, tragicznie, niepomny na to, że wokół mam sąsiadów, z którymi będę zmuszona żyć jeszcze długie lata. Miś się gubił (w malusim, dwupokojowym mieszkanku), Miś tęsknił, Miś nie rozumiał, Miś!! Chciał!! Do!!! Domku!!! A domek odległy o 350 km... Co więcej - domek oddany, nienależący już ani do Misia, ani do nas. Nosiłam, tuliłam, uspokajałam, wtykałam w rozdarty dziób smakołyki - nie pomagało nic. Ani drzwi otwarte, ani zamknięte. Wreszcie, w środku nocy, zaczęliśmy przesuwać meble, wierząc, iż czynimy to po cichu, by układ choć trochę przypominał Misiowi niegdysiejszą naszą sypialnię. Nic nie pomogło.

Gdy pierwsze promienie słońca ochoczo wdarły się do naszego gniazdka (a mieszkanie mamy ślicznie usytuowane, z oknami na wschód), wydobyły z ciemności nasze sino-koperkowe, zdruzgotane oblicza, naszą rozpacz i bezradność w oczach, słowem - ślady naszej całonocnej walki. Słoneczko otuliło też Misia, który wreszcie zasnął, a obudził się... Ślonzokiem. Prawdziwym. Górnikiem z dziada pradziada, o niekwestionowanym pochodzeniu. I nigdy, przenigdy nie dał nam już odczuć, że pochodzi z innych miejsc.

(W wolnej chwili wstawię Wam więcej fotek. Dziękuję, że jesteście i o nas pamiętacie. Jestem zszokowana skokiem statystyk, ilością gości oraz faktem, że pamiętaliście o nas nawet wtedy, gdy nie pisałam. Moim marzeniem, przyznaję szczerze, jest rozkręcić teraz w podobny sposób blog o książkach. Zapraszam czytaczy.)

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Na ratunek...

Boluś jest smutny. Smutny, rozwleczony po łazienkowej podłodze i płaski niczym naleśnik. Obie łapki Bolusińskiego tkwią żałośnie pod pralką.
- Co jest? - pytam.
- Myyyyyszka wpadła... Wyjmij.
Zaglądam. Myszki pod pralką nie ma.
- Nie ma - oznajmiam.
- Jest. No nie widzisz?? Tam, daleko. No wyjmij, noooo...

"A w dali się myszka bieli..." - nucę sobie i myślę, jak ulżyć Bolutkowi w strapieniu. Próbuję ręką - nie sięgnę. Latarka? - zepsuta, muszę gmerać na oślep. Rozpłaszczam się na podłodze niegorzej niż sam Bolusiński. Gorrrrrąco. Dyszę i sapię. Rozsypany wokół kuwety żwirek sprawia, że wyglądam i czuję się jak panierowany krokiet. Pralki nie ruszę. Co tu robić, jak pragnę zdrowia. Wzrok Bolusińskiego przypomina spojrzenie skrzywdzonego jelonka Bambi.
- Masz?? No miej... Co ja zrobię bez mojej JEDYNEJ mysi?
- Nie dramatyzuj, masz jeszcze dwieście innych.
- Ale ja chcę tę, tę właśnie, najukochańszą, najlepszą...

Boluś drobi wokół mojej rozpłaszczonej osoby jak tancereczka, a ja zaczynam traktować rzecz całą ambicjonalnie. W oczkach Bolusia widnieje wyrzut.

- Jesteś człowiekiem, zróbże coś! Ona się D.U.S.I.

Próbuję kijem od szczotki, ale krzywa podłoga sprawia, że kij z jednej strony wchodzi, ale klinuje się z drugiej, jakiś milimetr od duszącej się delikwentki. Boluś drobi. Czas mija. Gorrrrąco. Kot nie odpuści, ja też nie. No żeby człowiek, rzekomo wykształcony, nie potrafił myszy spod pralki wyjąć? Absurd. Potrzebuję czegoś nieco dłuższego i cienkiego... Szczoteczka do zębów Dużego powinna się nadać... Za krótka. Wyjmuję przy jej pomocy jedynie kłąb kurzu, zagubione frotki do włosów i parę spinek.

- Maaaaasz???
- Nie mam, nie poganiajże mnie! Myślę...
- Kiepsko ci idzie. Ona U.M.I.E.R.A.
- Wiem!! Bolusiński! Wiem! Kijek od storczyków będzie idealny.

Lecę, pozbawiam kwiatka podpórki i z miną bohatera wydobywam mysz. Trzymam ją niczym róg obfitości i - oczekuję jakiegokolwiek wyrazu uznania. Błysku radości, czy coś!

- Boluś... Mam myszkę! Mam! Zobacz! Kici-kici!

- Eeee? A na co mi myszka!? Mam takich dwieście. Ten kijek od storczyków to jest zajefajny!!