sobota, 16 października 2010

Na zachód od Mirmiłowa cz. II - Duża bez kotów.



Kochani.Na wstępie swego postu chciałabym najserdeczniej podziękować wszystkim za zainteresowanie i częste pytania o to, co się u mnie zdarza i jak mi płynie czas. Dziękuję za maile, za wiadomości na Facebooku, komentowanie fotek, za pytania pojawiające się na Naszej Klasie czy ulubionych forach internetowych. To wzrusza, naprawdę. Ani przez chwilę nie czuję się tutaj samotna.

Nie pisałam tak długo z bardzo prostego powodu. Zakorzeniło się we mnie przekonanie i przyzwyczajenie, że blog jest o kotach. Jakoś mam wrażenie, że gdy zacznę się rozpisywać na temat własnych przygód, blog straci na wartości. Stanie się nudny, bo ja naprawdę nie jestem osobą o szczególnie skomplikowanym i interesującym życiorysie. Tym samym Czytelnicy, którzy przybyli tu (całkiem licznie), by odwiedzać koty, po prostu się zniechęcą.

Niemniej jednak uświadomiono mi, że słów parę Czytelnikom się należy. Korzystając zatem z faktu, iż dziś lub jutro przypada półmetek mego pobytu w Niemczech postanowiałam troszkę się pozwierzać.

Od lat trzech świat mój poniekąd zaczyna się i kończy na kotach, nic zatem dziwnego, że znów od nich rozpocznę. Wniosek krótki i treściwy nasuwa się sam - przeceniłam swą rolę w funkcjonowaniu Mirmiłowa. Kociastym w towarzystwie Dużego żyje się niczym w raju. Na zdjęciach, które otrzymuję, widać jak na dłoni, że słowa "stres", czy "nie wolno" na zawsze zostały wyparte z główek naszych puchatych podopiecznych. Wolno wszystko. Wolno nawet przyjść z kabelkiem o 1.30 w nocy i zażądać zabawy. Wolno (wrażliwców proszę o opuszczenie tego zdania) łazić po stole, wysiadywać na balkonie do oporu i łowić muchy na parapecie aż do upojenia. Powoli oswajam się z myślą, że zapewne w moich zbiorach nie ma już ani jednej orchidei, i nawet o to nie pytam.

Natomiast jeśli chodzi o moje funkcjonowanie i samopoczucie w kraju naszych zachodnich sąsiadów, to mogę już chyba powiedzieć, że pierwsza połowa pobytu minęła absolutnie bezstresowo. Bezstresowo, jeśli chodzi o "niemiecką" stronę zagadnienia, bowiem polskie realia potrafią mi dopiec nawet, gdy jestem od nich oddalona o ponad 1000 km. Ale, nie psujmy atmosfery.
Jeśli napiszę, że dotąd czułam się tutaj jak w rodzinie, to - proszę mi wierzyć - nie będzie w tym krzty przesady. Nikt przez te 1,5 miesiąca nie dał mi odczuć, że jestem w pracy. Na każdym kroku spotykam się z dowodami wdzięczności, słyszę wiele miłych komentarzy na temat swej osoby, otoczona jestem sympatią i szacunkiem. Chciałabym po urlopie jeszcze tu wrócić.
Dom położony jest w pięknej okolicy, wokół łąki, lasy, pastwiska. Sąsiad natomiast ma konie i pozwala mieszkającej tu dziewczynce - Lisie - oporządzać je, a potem na nich jeździć. Popołudniami chodzę do niego razem z Lisą i powoli przypominam sobie, jak to jest siedzieć na koniu, jeździć i... na drugi dzień czuć mięśnie, których istnienia nawet by się nie podejrzewało. Zwłaszcza tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę ;)
Rytm życia mego podopiecznego jest niezmiernie regularny. Posiłki spożywane w ściśle określonych porach sprawiają, że w ciągu dnia nie ma się absolutnie ochoty na podjadanie, a to z kolei powoduje, że właśnie żegnam się z 7 (!) kilogramem. Tak, tak - do kraju wróci 7 kilogramów obywatela mniej!
Mam też sporo czasu na czytanie (jakże mi tego brakowało!!) i wykorzystuję go niemal w pełni. Piszę "niemal", bowiem czasami wypada też rzucić okiem na prawidła gramatyki tego szalenie skomplikowanego języka, jakim się tubylcy posługują. Oj, ta nieodgadniona mowa kładzie się ogromnym cieniem na mój pobyt tutaj. Dogaduję się, owszem. Muszę wszak powiedzieć, co chcę do jedzenia i zrozumieć, czego się ode mnie oczekuje, ALE... im więcej słówek poznaję, im więcej zaczynam rozumieć, tym gorzej jest z mówieniem. Nie potrafię na poczekaniu wybrać odpowiedniego czasu, rodzajnika, ustawić orzeczenia w odpowiednim miejscu, zadbać o przeniesienie przedrostka na koniec zdania i jeszcze postarać się o poprawną rekcję! A ponieważ jestem filologiem, popełnianie błędów już u podstaw posługiwania się językiem deprymuje mnie jak nic innego. Siedem lat uczyłam innych poprawnego wykorzystywania daru mówienia, a teraz sama klepię bez ładu i składu. Granda i skandal.
Jednak, mimo, iż jest mi tu bardzo dobrze, spokojnie i pogodnie, wiem, że nie jest to rozwiązanie na dłuższy czas. Bardzo tęsknię za domem i zwierzętami, bowiem o ile z ludźmi mam stały kontakt, o tyle z puchatymi już nie. Wieczorami, gdy staram się zasnąć, szalenie brak mi tych ciepłych, wiercących się ciałek. Brak mi Jożika wtulającego pyszczek w moją szyję, narzekającego Czesia, grubiutkiej Polci, która usiłuje wgramolić się na kolana, o Misiu... nawet nie wspomnę. Znacie mój stosunek do Mirmisia, co ja się będę rozpisywać. Z mężem każdego dnia rozmawiam przez gg i skype, co nie znaczy, że nie tęsknię za tym, aby mnie przytulił przed snem. Wieczory w ogóle są najtrudniejsze.
Innym elementem codzienności, którego bardzo mi brak - jest możliwość mówienia po polsku. Na tym polu jestem niekwestionowaną patriotką. Nie mam natury poligloty. Wystarczy mi, że znam obcy język na tyle, by nie zginąć. Nie czuję potrzeby zagłębiania się w obcojęzyczną literaturę w celu szlifowania języka. Wolę zagłębiać się w subtelności mowy, którą znam.
Na studiach profesor od filozofii usiłował przekonać nas, że cyt. "nie istnieje nic poza językiem". Przez trzy lata próbował wyjaśnić nam to zagadnienie. Cały kurs filozofii był temu podporządkowany. Niemal wszyscy oponowali. Nie ma miłości? Nie ma przedmiotów? Nie ma myślenia? - A no nie ma. - mówił Profesor. Istnieje tylko język, język kreuje rzeczywistość. Nie ma czegoś takiego jak "fakt". "Fakt" istnieje w takim kształcie, w jakim o nim mówimy. Podobnie prawda - dla jednego będzie wyrażona w takich, a dla drugiego w innych słowach. I już nie będzie obiektywna. Będzie "zbudowana" przez język. Nie wszystko jeszcze rozumiem z ówczesnych wykładów, ale jestem niezmiernie bliska stwierdzeniu, że ten człowiek miał rację. Jeśli nie potrafię jasno wyrazić tego, co czuję - nie jestem sobą. Nie i już. Jestem kimś zupełnie "nowym", niepełnym. Jestem postrzegana inaczej niż dotychczas. A jeśli nie rozumiem znaczenia słowa, to ono w mojej wyobraźni nie istnieje. Nie ma go dla mnie - tak jak mówił Profesor. Dlatego, ze względu na język, nigdy za granicą nie będę się czuła naprawdę u siebie.
Kochani, muszę kończyć, bo odłączono prąd i zaraz wyczerpie mi się bateria. Myślę, że ciąg dalszy niebawem nastąpi.
Pozdrawiam najserdeczniej!

5 komentarzy:

  1. Sprostuję:
    -może i raj, ale to za wielkie słowo, bo mimo, iż nie czeszę ich codziennie, i patrzałków też czasem mi się zapomni umyć, to jednak chodzenie po stole jest verboten, podobnie jak strącanie kwiatków (nawet tych brzydkich).
    -nocne zabawy mnie wykończyły, bo 2.30 to nie czas na skakanie po wersalce, zwłaszcza, gdy znów zostanę obudzony ponownie o 5.30 przez jakiegoś zwierza, mimo, iż mógłbym spać jeszcze godzinkę.
    A co do języka, to żaden wielki wywód, podobnie jak starasz się udowodnić, że czas nie istnieje :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Dyskusje o czasie są bezcelowe. Nie lubię rozmprawiać o czymś, czego nie ma. Jeśli czas, jak błędnie zakładasz, istnieje, to dlaczego ja czuję, że minęły wieki odkąd wyjechałam, a Tobie dni umykają, jakby je kto gonił? Jak coś, co rzekomo istnieje, może być zarazem tak szybkie i tak żałośnie powolne?
    No, ale na ten temat pokłócimy się jak już będę w domku. :D
    Kochani Goście, czy Wy wiecie, jak bardzo bardzo można tęsknić za kłótniami z mężem? ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. I NIE MÓW DO MNIE PO NIEMIECKU. VERSTEHST DU MICH ODER NICHT?!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja jestem właśnie w fazie przechodzenia z jednego języka na drugi, konkretnie w fazie 'w nowym jezyku jeszcze nie do końca umiem się wyrazic, w starym już tak do końca nie potrafię'. Sporo mnie kosztowało uporanie się właśnie z tą kompletną nieumiejętnością wyrażania się, pokazania kim jestem, pośmiania się w grupie, pogadania o dupie maryni. Wiele razy łapałam dola i wydawało mi się, że to wszystko bez sensu, nigdy w pełni nie będę tu sobą, znaczenie nigdy nie wypełni wydmuszek, którymi były dla mnie te obce dźwięki. Ale minęło pięc lat, z których prawie 4 mowię prawie wyłącznie w swoim drugim języku, i wiesz co, chyba się da. Jest po prostu inaczej, czasem mam wrażenie, że przestawiając się na tamten obcy język, ubieram maskę innego człowieka, tak jakby ten inny język mnie inaczej definiował. Ale jednak to wciąż ja, i chyba coraz pełniejsza :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. " czasem mam wrażenie, że przestawiając się na tamten obcy język, ubieram maskę innego człowieka, tak jakby ten inny język mnie inaczej definiował. Ale jednak to wciąż ja, i chyba coraz pełniejsza :)" - bardzo ładnie i trafnie napisane. Dokładnie o owo "ubieranie maski" mi chodziło. Wiem, że nie będę tu mieszkać, nie przeprowadzę się do Niemiec na stałe. Zamierzam do skutku szukać pracy w Polsce. Dlatego moje liczne błędy przestały mi przeszkadzać. Uczę się coraz więcej, ale bez takie presji, że MUSZĘ umieć. Wiem, że muszę się porozumieć. Muszę się odnaleźć w wielu życiowych sytuacjach i sądzę, że powolutku dałabym radę. Zrobię jednak o wiele więcej niż do tej pory, by wrócić na stałe do Polski. To jest moim priorytetem.

    OdpowiedzUsuń