wtorek, 18 stycznia 2011

Kot z Cheshire :)

Dawno, dawno temu, u zarania dziejów Mirmiłowa, kiedy niektórzy jego obywatele tkwili jeszcze w kojcu, ucząc się łykać chrupki i mozolnie korzystać z wielkiej niczym pustynia kuwety (całkiem nie do ogarnięcia), mieszkał już z nami Czesławek, srebrzysto-błękitny, pyzaty kocurek brytyjski, który potrafił się uśmiechać. Miał on księżycowe futerko, karmelowe oczka i gubił mleczaki.
Nastrój, który panował wówczas, w owych prehistorycznych czasach, na dzisiejszych terenach Mirmiłowa, określić można w jeden sposób - był euforyczny. Uściślając - to ja tkwiłam w euforii, mąż mój natomiast sprawiał wrażenie głęboko zadowolonego z faktu, iż jego apokaliptyczne wizje dotyczące posiadania kota - nie sprawdzają się.
Tuż przed zamieszkaniem kocurka w naszym domu toczyły się bowiem rozmowy przeróżne, z których jedna przebiegała mniej więcej tak:
- Aniu. Czy ty w ogóle wiesz, co to jest kot? - tonem Pytii delfickiej zapytał mnie mąż, składając ręce po napoleońsku.
- No cóż, wydaje mi się, że mam o tym jakieś mgliste pojęcie. Widywałam koty tu i ówdzie, niekiedy...
- Aaaa! Tu i ówdzie! - w okrzyku męża grzmiała satysfakcja. - Aniu, bo ty masz wizję i myślisz, że kot to będzie siedział! - zauważył bystro.
- No, przyznaję, mam takie wrażenie. Sądzisz, że koty nie siadają?
- Kot nie siedzi! To znaczy, tego, nie siedzi na kolankach. Bo ty masz wizję właśnie: książka, herbata, kocyk i kot na kolanach.
- Mam. To coś złego?
- Tymczasem on siedzi na karniszu, wiesz? Wyłącznie. Huśta się na firance. Śpi na szafie i nie możesz go pogłaskać. Zrzuca doniczki, objada twoje kwiatki! Tak, tak. Drapie ściany i meble, obsikuje dywany i ciuchy. Ale to jeszcze nie wszystko - kot się łasi. Łasi, tuli, a gdy chcesz go pogłaskać - drapie. Bywa nieprzewidywalny!
Proroctwa męża sprawiały, że oczyma wyobraźni widziałam mrożące krew w żyłach obrazy: okna, w których dyndają poszarpane resztki firan (nie wiedzieć czemu - brudnych); łysą żarówkę, która ostała się miast pięknego żyrandola; kanapę, z której garściami sypią się trociny i nikt ich nawet nie zamiata; zdewastowaną podłogę, z której pozostały ino drzazgi; mnie samą obwiązaną bandażami ze wszech stron, z przewagą ran kłutych, ciętych i szarpanych, wreszcie - nasze małżeństwo, pogrążone w ruinie, po której przechadza się mroczny demon - zdradziecki i tajemniczy KOT. Że o pchłach nie wspomnę.
Kiedy i dlaczego mąż mój pokochał koty zgoła bardziej niż mnie - to temat na zupełnie inną, o wiele dłuższą opowieść. Dość wspomnieć, że w chwili, gdy zaistniała niżej opisana przygoda Duży kochał już pyzatego szczerbola miłością wielką i niemal bezkrytyczną, a ja tkwiłam we wspomnianej euforii.
Nadszedł jednak pewien jesienny dzień, kiedy miasto tonęło w deszczu, zimno przenikało do szpiku kości, a człowiek czuł się skąpany w lodowatej wilgoci. W ten wielce romantyczny czas moja najbliższa przyjaciółka zdecydowała się zawrzeć związek małżeński w pobliskim kościele. Znałam dziewczynę od piaskownicy; chodziłam z nią do szkoły podstawowej i średniej; razem przeżywałyśmy całe draństwo, jakie funduje los nastolatkom po raz pierwszy zakochanym; z nią też (i tylko z nią) świętowałam obronę pracy magisterkiej. Świętowałyśmy wówczas hucznie, stoły obficie zastawione były dobrem wszelakim, co przy znikomej ilości biesiadników zakończyć się musiało dolegliwościami pamiętanymi przez życie całe. Oczywiste zatem było, że nie tylko na ślub i wesele tak bliskiej mi osoby pójść muszę, ale też będę gościem ważnym i oczekiwanym.
Tymczasem, gdy po wielu wysiłkach i wyrzeczeniach wykreowałam się, no, może nie na bóstwo, nie przesadzajmy, ale na kogoś mgliście przypominającego kobietę elegancką, gdy przywdziałam ciepłe okrycie i ujęłam w dłoń kwiecie, okazało się, że - nie ma w domu kota.
Nawołując czułymi słowy, przemierzaliśmy z mężem całe mieszkanie, sprawdzając centymetr po centymetrze wszelkie skrytki i zakamarki. Ciepłe okrycie, pod którym z nagła zrobiło mi się nieprzyjemnie gorąco, zostało odrzucone, kwiaty więdły gdzieś w kąciku, a my prosząc, grożąc i kusząc staraliśmy się wywabić nasze szczerbate szczęście. Bez skutku. Sprawdziłam lodówkę, pralkę, piekarnik. Nie ma. Szafki, pudełka, biurko - nie ma. Miejsce za telewizorem, fotele i kanapę pod okryciami - nie ma. Z moim wnętrzem zaczęło się dziać coś dziwnego. Żołądek przestał tkwić na swym odwiecznym, przypisanym przez Matkę Naturę miejscu i wykonał dziki skok w okolice obojczyka. Głos podniósł się niebezpiecznie...

- Gdzie on jest? Jak rany, gdzie on się schował...
- Nie wiem, Aniu, ale w kościele dzwony biją...

Rzeczywiście. Państwo młodzi z pewnością zdążyli już dojechać, kto wie, czy organista nie wygrywał już pierwszych taktów marsza, a my tkwiliśmy w domu w atmosferze coraz cięższej.

- Wydostał się przez okno. Matko jedyna błądzi w tym deszczu, jest malutki, zagubiony, pewnie płacze, ktoś go złapie i odda na eksperymenty! Sprzeda na stadionie! - moja wyobraźnia, nad którą nigdy nie miałam władzy wyrwała w dal z szalonym pędem, niczym ogar na polowaniu.

- Spokojnie... Nie mógł wyjść przez okno, mowy nie ma.
- Mógł!!!! Oczywiście, że mógł!!!! Ty nie wiesz, co kot potrafi!! Prawa fizyki dla niego nie istnieją!
- No dobrze, mógł - spokojny ton męża bynajmniej nie koił moich skołatanych nerwów. Już chyba wolałabym, aby wyrżnął o ziemię piastowanym na łonie prezentem i wpadł w histerię. - Aniu, mógł przejść przez zabezpieczenia, pozostawiając je w nienaruszonym stanie, mógł przecisnąć się przez kratkę wielkości centymetra kwadratowego, mógł sforsować twoje kwiecie, nie czyniąc mu najmniejszej szkody, mógł. Ale, na litość boską! Nie mógł wyjść, wrócić, wyjąć zabezpieczeń i zamknąć za sobą okna!

- WIEM! - nagłe olśnienie spłynęło na mnie istną kaskadą, chociaż nie nazwałabym jej jednoczesnie "ożywczym zdrojem" - To JEGO wina! Tego, co nad nami mieszka! Wypuścił Czesia!
- Aniu, dziecko, jakim cudem?
- Normalnie, rąbnął się, pomylił drzwi, otworzył nasze, Czesio czmychnął, on drzwi zamknął, a my nawet nie widzieliśmy!!! - przerażająca wizja mojego maleństwa na deszczu i w rękach zakapiorów odebrała mi dech. Upiorna wyobraźnia sprawiła, że już nie tylko żołądek, ale i śledzionę, wątrobę oraz każdy korzonek miałam w innym miejscu niż dotychczas. Lżąc sąsiada najgorszymi słowy, odsądzając od czci i wiary cały ród męski, z hukiem zrzuciłam szpileczki i mając przed oczyma duszy rozkoszny obraz umieszczania takiego bucika w potylicy sąsiada - popadłam w otępiającą rozpacz.

- Co robimy?
- Idź. Ja się nie ruszę. Albo nie - zerwałam się z kanapy - idę go szukać. Może nie uciekł daleko. Spowita w elegancką suknię, padłam na kanapę, wdziewając adidasy. - Leć.
Mąż zwątpił.
- Czekaj, siądźmy, pomyślmy. Sąsiad go nie wypuścił, bo znów mamy drzwi od środka zamknięte...
- TYYYYYYYY!! Pewnie najpierw zostawiłeś otwarte, a potem zamknąłeś!! - znów doznałam dzikiego olśnienia, wydając nieco bezsensowny acz błyskawiczny werdykt. - Otworzyłeś, zamknąłeś, nie sprawdziłeś, i on tam, maleńki, samotny, bezbronny!!...

Gdy składałam już głowę męża na wyimagnowanym pniu, a budzący grozę kat w krwistej czerwieni unosił lśniący topór, coś poruszyło się we wnętrzu kanapy... Raz się poruszyło, drugi... Stuknęło, zaszurało i....
Tak!! niczym Feniks z popiołów - nie, źle! nie popadajmy w przesadę - niczym pisklę z jaja, przez wąską szparę między oparciem a siedziskiem kanapy, na świat wychyliła się pyzata, kocia buzia. Ziewała przy tym rozkosznie, demonstrując światu nie tylko różowe wnętrze gardziołka, ale też poważne braki w uzębieniu.



4 komentarze:

  1. Ha ha, skąd ja to znam. Teraz już nie mam kanapy z wejściem od tyłu, za co Lil mnie bardzo nie lubi. Potrafili tam z Bonnie przespać całe dnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Teraz w kanapie to ja mam kocie gniazdo. Jożik i Misio tam śpią. Czesio im pokazał, a krótko potem przestał się w tej dziurce mieścić. Ostatnio robiłam tam porządek. Znalazłam tyle futra, tyle zabawek, że doszłam do wniosku, iż brakuje tyko jednego: żeby się tam który kocurek okocił. ;) ;) Kocięta od kocurka będą dopełnieniem bałaganu. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Skąd ja to znam:)))W PRAWIE TAK SAMO NAPIĘTEJ SYTUACJI przeszukałam całe mieszkanie,a kota ni widu ni słychu:))))a on spał sobie najspokojniej w świecie pod narzutą na tapczanie rozpłaszczony jak naleśnik:)))))

    OdpowiedzUsuń
  4. Bo zwyczajna pani domu mówi do gości: "ależ proszę, usiądźcie i rozgośćcie się"; kociara natomiast, widząc, że gość chce przycupnąć, krzyczy: "uważaj!!". :D

    OdpowiedzUsuń