środa, 26 stycznia 2011

Pan kotek był chory, ...albo nie.



Zanim zamieszkał z nami Czesławek w mojej rodzinie nigdy nie było kotów. Nie mieliśmy także znajomych, którzy posiadaliby koty i nasz kontakt z tymi zwierzętami był mniej niż znikomy. Być może dlatego to, co napiszę nieco zadziwi odwiecznych kociarzy, wiem jednak, że nie będzie szczególnie zaskakujące dla osób, które z kotami po prostu się nie stykały.
Pierwszym gościem, który odwiedził nas w kilka dni po sprowadzeniu pyzatego niebieściucha był mój brat. Ma on miły zwyczaj wpadania w piątek na obiad i wychodzenia w poniedziałek po śniadaniu, przygotowałam mu zatem nocleg w gościnnym pokoju. Nasz nowy, puchaty lokatorek był wniebowzięty. Od początku swego pobytu u nas chciał nam bowiem udowodnić, że noc jest od zabaw, dzień zaś od spania, i że doprawdy byłoby o wiele zabawniej i z korzyścią dla wszystkich, gdybyśmy przejęli jego zwyczaje. Uparty był i konsekwentny, w związku z czym dochodziło do scen żenujących i gorszących, kiedy to przemęczony Duży zasypiał na spotkaniu u prezesa. Usiłowaliśmy wpoić maluchowi zasady dokładnie odmienne od tych, które on nam proponował i dowiadywaliśmy się, że jesteśmy nudni i nie ma z nami zabawy.
Gdy zatem na horyzoncie pojawił się nowy, młodziutki i bardzo "wyluzowany" Duży, pieszczoch uznał, że ten to na pewno da się namówić na nocne gonitwy i czmychnął z naszej sypialni. Usiadł sobie wygodnie tuż przy głowie śpiącego gościa i usiłował na początek wciągnąć go w pogawędkę, taką od serca. By przełamać lody.
Gość jednak, rozbudzając się stopniowo, patrzył na kocurka coraz intensywniej, coraz poważniej, i z coraz większym... zaskoczeniem. Życzliwie usposobiony Czesio spostrzegł, że nowy nie tylko nie zamierza z nim rozmawiać, ale - o zgrozo - leci chyba do Dużych na skargę.
Nie spałam jeszcze, czytałam sobie, gdy ktoś cichutko zapukał do drzwi.
- Nie śpisz? Słuchaj, zauważyłem światło i pomyślałem, że ci powiem. Ja nie jestem pewien, ale z tym kotkiem chyba coś się złego dzieje... - przenikliwym szeptem brat sączył mi do ucha mroczną wieść. - Niby zdrowo wygląda, niby zachowuje się normalnie, ale coś mu strasznie w płucach świszcze. No strasznie po prostu. Jakby się miał dusić. Rzęzi i tak, rozumiesz, chroboce!
Wyskoczyłam z łóżka jak na sprężynie.
- Co ty opowiadasz! Jak to rzęzi!! Przed pięcioma minutami nie rzęził!!
- Charczy, świszcze, nie wiem sam. Jakby był porządnie przeziębiony, jakby miał kaszleć, czy co... Dziwne to takie..
Coś mi zaczęło świtać delikatnie, jednak czym prędzej pognałam do drugiego pokoju.
Czesio siedział sobie wygodnie na kołderce w misie, a na jego jowialnej, pyzatej kociej buzieńce malował się charakterystyczny uśmiech. Spojrzał na nas okąglutkimi oczętami i radośnie, cały zachwycony... ROZMRUCZAŁ się jeszcze głośniej niż do tej pory.

Gdy Czesławek miał pięć miesięcy z przerażeniem zdiagnozowałam u niego paskudne zapalenie dziąseł, a kto wie, czy nawet nie kocią paradontozę! Nie byłam też pewna, czy nie wiąże się ona z jakąś chorobą narządów wewnętrznych. Objawem był iście powalający zapach z pyszczka. Traf chciał, że Czesio nabrał akurat zwyczaju budzenia mnie w sposób niesłychanie serdeczny - lizał po czole, układał ząbkami grzywkę, ostrym języczkiem wykonywał peeling mego nosa. W wyniku jego pieszczot budziłam się przekonana, iż w nocy, z tajemniczych powodów, przetransportowano mnie do centrali rybnej. Po kolejnym aromatycznym poranku postanowiłam zatem dokonać szczegółowych oględzin kociej japki.
Mogłam sobie postanawiać. Czesio nie miał ochoty bawić się w dentystę. Mąż wyjechał, a ja nie byłam w stanie sama przytrzymać kota, otworzyć mu dziobka, poświecić latarką i poczynić obserwacji. Kocurek wił się w moich objęciach jak piskorz, i za diabła nie chciał powiedzieć "aaaaaaa". Postanowiłam poradzić sobie inaczej. Jedną reką miziałam kota po brzuszku, drugą bawiłam się z nim patyczkiem, usiłując spowodować, by kocurek zaczął go gryźć. W zębach zaś trzymałam niewielką latarkę, by na okoliczność owego gryzienia sobie przyświecać. Kocię wykonywało główką tysiąc obrotów na sekundę, a ja z mikrosekundowym opóźnieniem powtarzałam jego ruchy, miotając głową na wszystkie strony i usiłując oświetlić rozdarty pyszczek, trzymaną w zębach latarką.
Oględziny nie wypadły dobrze. Raz trafiając snopem światła do paszczęki, a raz nie, doszłam do wniosku, ze paradontoza jest galopująca. Nie dostrzegłam bowiem zębów. Scerbaty kotecek odmawiał współpracy, zawieziony został zatem do siły fachowej, czyli gabinetu weterynaryjnego. Tam pan doktor długo mi się przyglądał, gdy referowałam rezultaty swoich badań. Rzekłabym nawet, że wnikliwiej przyglądał się mojej osobie, niźli swemu pacjentowi. Następnie dziwnie wyrazistym i podejrzanie spokojnym tonem objaśnił mi, że kotek owszem, posiada braki w garniturze zębów, bowiem pogubił był mleczaki i spodziewa się zębów stałych. Specyficzny zapach natomiast nie jest efektem drastycznych i siejących spustoszenie chorób narządów wewnętrznych. Pochodzi z drobinek krwi pojawiających się podczas ząbkowania.
***********************************
Kolejną diagnozę również wystawiłam Czesiowi. Czesząc go po brzuszku zauważyłam coś dalece niepokojącego - miejsce, wielkości złotówki, zupełnie pozbawione futerka. Włos mi się zjeżył, bo, rzecz jasna, błyskawicznie zdefiniowałam problem: grzybica!! Rany boskie, co robić?? Pech chciał, że dramatycznego odkrycia dokonałam 1 Maja, kiedy to, jak wiadomo, mamy Święto Pracy i nikt z tej okazji nie pracuje. Lecznice takoż. Nie wiedziałam wówczas, że niemal pod bokiem wyrasta mi lecznica całodobowa (pracująca w święta) i szukając potwierdzenia swych obaw, przede wszystkim zasiadłam przed komputerem.
Święty Internetusie! Wszystkie opisy grzybicy zgadzały się kropka w kropkę z tym, co znalazłam na czesinym brzuszku. Co więcej - rozsnuwały wizję przeniesienia choroby na całą rodzinę i przeczyły nadziei, jakoby leczenie było łatwe. Nieco inaczej jednak było ze zdjęciami. Te, ku wielkiej mej uldze, przedstawiały stadia ewidentnie bardziej zaawansowe od zaobserwowanego u Czesia. Wędrowałam tak od linku do linku, od strony do strony, niekiedy zbaczając z raz obranej poszukiwawczej ścieżki. I to zbaczanie właśnie naprowadziło mnie na ślad diagnozy zupełnie innej. Pod koniec dnia byłam już pewna, a i zdjęcia tym razem pewność mą ugruntowały.
Bezwłose miejsce na kocim brzuszku było, jest i pozostanie ... kocim pępkiem.
*****************************************

Ledwo zażegnałam wizję grzybicy wśród swoich domowników, gdy nadszedł czas kąpieli Mirmiłka. Mieszkał on u nas już kilka miesięcy, rósł jak na drożdżach, apetyt miał doskonały, słowem - nic nie zapowiadało nieszczęścia.
Po kąpieli, posadziłam sobie na kolanach zirytowane zawiniątko i ćwierkając serdecznie do okutanego w ręczniki nerwuska, zaczęłam go wycierać.Nagle świergot zamarł mi na ustach, ujrzałam bowiem - znów na kocim brzuszku - dużą, bardzo miękką fałdę, której (mogłabym przysiąc) wcześniej tam nie było. Szkic diagnostyczny był gotów: przepuklina. Przerwałam wycieranie i rozpoczęłam dokładne oględziny. Miś zamarł przeczuwając, że dzieje się coś dziwnego i chyba zastanawiając się, czemuż to Duża tak go po pęcherzu ugniata. Ja tymczasem im dłużej macałam, tym bardziej byłam pewna swego - przepuklina jak nic. Ciężka. Operacja. Tylko gdzie? Czy w moim mieście podołają? Trzeba rozpytać o dobrą klinikę we Wrocławiu. Co to będzie? Damy radę finansowo? Jak z transportem? Czy zabieg się uda?
Żeby uspokoić się choć na pół sekundy - znów zasiadłam przed internetem, łudząc się mgliście, że może to jednak nie to. Tym razem Internetus ukojenia nie przyniósł. Wszystko się upiornie zgadzało.
- Pojedziemy jutro rano do weterynarza - zaraportowałam mężowi. - Wprawdzie już dziś jestem potężnie zdenerwowana, ale Miś jest po kąpieli i nie chcę mu fundować zapalenia płuc. Ma przepuklinę. Chyba. Ale raczej na pewno. - dukałam przygnębiona.
Na szczęście weterynarz tego samego dnia pojawił się u nas, w celu załatwienia z moim mężem pewnej sprawy. Naturalnie już od progu obszernie dzieliłam się z nim swymi głębokimi obawami.
Po krótkich oględzinach misiowego podwozia, wet spojrzał na mnie zarówno z pewną dozą podziwu, jak i... litości.
- Pani Aniu, on nie ma przepukliny. Powinna pani jedynie minimalnie go odchudzić.

5 komentarzy:

  1. Aż mi się przypomniało, jak moja mama przyleciała kiedyś do mojego pokoju, że coś się stało w brzuszek Rufuskowi, bo ma jakieś kuleczki na skórze. Do ustaleniu jakie kuleczki powiedziałam spokojnie: "To sutki," a moja mama "Ale przecież to jest chłopiec...A, no tak, nieważne."

    :D

    OdpowiedzUsuń
  2. No to Ty byłas przewrażliwiona a ja natomiast myślałam ,że jak kot nie ma oznak choroby to nie trzeba z nim do weta chodzic.Aż się rzeczywiście bardzo rozchorował i pan weterynarz mnie uświadomił o szczepieniu i odrobaczaniu:)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Buehehehehehehee:) to ja pozostanę w klimacie. Dokladnie w tej samej sytuacji jesteśmy - co Autorka. czyli nigdy wcześniej kotów w naszych domach nie było. Kiedy wreszcie pojawił się Fado, po kilku tygodniach z przerażeniem poleciałam do weterynarza, żeby mi potwierdził, że zostałam oszukana. Mieliśmy dostać kocurka, a jest kotka, jak nic! No bo jak to kocur ... sutki? Więc znam z autopsji to pelne politowania weterynarskie spojrzenie;)...

    OdpowiedzUsuń
  4. :)))Lata temu byłam właścicielką czarnego spaniela.Któregoś dnia zauważyłam,że Dino nad okiem ma narośl wielkości paznokcia w małym palcu.Nic innego jak biegając uderzył się w brew i rośnie mu"dzikie mięso".Oczywiście zaraz pobiegliśmy do weta.Pani doktor wzieła szczypce i usuneła pieskowi...kleszcza!Myślałam,że się zapadnę pod ziemię z własnej głupoty.Kolejne kleszcze usuwałam sama.:)))

    OdpowiedzUsuń
  5. Balsamem na duszę są te Wasze opowiastki. :D

    OdpowiedzUsuń