niedziela, 27 lutego 2011

Gołąbek (nie)pokoju. Cz. I.

Smażyłam wątróbkę. Jej zapach docierał do najdalszych kątków Mirmiłowa i wydawało się dziwne, że w kuchni nie ma ani jednego kota. Obracając na patelni aromatyczny, choć według mnie niezbyt smaczny drobiowy organ, usłyszałam okrzyk:

- Aniu, szybko! Koty coś znalazły! Co to jest?!

Przed balkonowymi drzwiami tłoczyły się nie tylko koty. Mąż mój, brat i bratowa także rozpłaszczali nosy na szybie, z nieokreślonych powodów nie kwapiąc się do bliższej identyfikacji zjawiska. A było co identyfikować. Zjawisko bez wątpienia pozostawało żywe. Miało długą, niemal łysą szyję, na której osadzona była malutka główka z wytrzeszczonymi oczkami i niewielkim, zakrzywionym na końcu dziobem. Całość przedstawiała się niezbyt uroczo i podobna była całkiem do niczego.
Mój polonistyczny umysł wystartował. Wątroba na patelni i łysawy ptak na balkonie mgliście skojarzyły mi się z niejakim Prometeuszem, nieszczęśnikiem ulokowanym w górach Kaukazu, za wiadome przewinienia.
- Sęp?! - wyrwało mi się, nim zdołałam powstrzymać szaleńczy potok skojarzeń. - Puśćcie mnie, niech sobie obadam to stworzenie. Skąd się ono wzięło? Bo nie z mitologii przeca.
Próbując nie zadeptać kotów, których nagle zrobiło się ze trzydzieści (każdy bowiem po wielekroć wychodził z siebie i stawał obok), wyszłam na balkon i wzięłam brzydactwo na kolana. Siedziało grzecznie. Nie bało się. Było ledwo upierzone, miejscami łyse, nie grzeszyło urodą i nie chciało powiedzieć, skąd się wzięło akurat na drugim piętrze, na balkonie otoczonym zewsząd innymi balkonami, z dala od dachów i drzew. Zadzwoniłam zatem do siły fachowej, ilustrując przekazywane informacje zdjęciem zrobionym z komórki.
Weterynarz zidentyfikował naszego gościa jako gołąbka-nielota. Pisklaka, który nie mierzył zamiaru podług sił, tylko romantycznie wyleciał nad poziomy, by gruchnąć na balkonie zdumionej ludzkości. Sił mu bowiem do dalszego lotu zabrakło. Wet stwierdził, że to się zdarza. Małe uczy się latać, ale nagle okazuje się - niestety w trakcie lotu - że praktykować zaczęło za wcześnie i tak właściwie, to latać jeszcze nie umie.  Dlaczego gołąbek trafił akurat na nasz balkon, wbrew wszelkim zasadom fizyki, na zawsze pozostanie zagadką.
W kilka chwil zorganizowaliśmy małemu gościowi zgrabną budkę, wyłożoną siankiem, poidełko i nieco karmy dla papug. Ustaliliśmy, że pomieszka sobie na naszym balkonie, dopóki... No właśnie, nie wiedzieliśmy dopóki co. Zarejestrowałam się dość szybko na forach gołębiarzy, gdzie opisałam problem i zapytałam, co powinnam z gołąbkiem zrobić. Czym go karmić? Gdzie wypuścić?? Kiedy? Żadne miejsce nie wydawało nam się właściwe. Gołąb to ptak miejski, powinien zatem być blisko siedzib ludzkich. Jednak to oznaczało dla małej łamagi spotkanie z psami i kotami, które niekoniecznie mogłyby wykazać się tolerancją wobec inności. Czy gołąb poradzi sobie z dala od miasta? Od innych gołębii? Na forach nie odpisano mi nic. Po dziś dzień za to, choć minęły już dwa lata, otrzymuję zaproszenia na gołębiarskie zloty.
Ponieważ jednak wierzę w człowieka, zaczęłam dzwonić do owych koneserów i na dobrą chwilę w ludzką dobroć wierzyć przestałam. Trzech gołębiarzy (litościwie pominę bliższe informacje) radziło mi, cytuję! - "spuścić ptaka na beton". Nie był bowiem rasowy i zaobrączkowany. Najłagodniejsza forma porady: "wywalić i się nie przejmować".
Przejęłam się. Z poradami w myślach zrobiłam coś, o czym pisać nie wypada. Następnie, wysłuchując instrukcji, udzielanych mi telefonicznie przez weterynarza, zbadałam Nielotka. Był cały.
Uspokojona, zalogowałam się na najżyczliwszym z forów świata - forum kwiatowym - gdzie natychmiast kilkadziesiąt osób sypnęło poradami jak z rękawa. Forumowicze zdawali się przez całe życie nie robić nic innego jak tylko hodować gołębie. Dowiedziałam się w przeciągu kilkunastu sekund, że czas przede wszystkim wybrać się na zakupy. Powinnam nabyć: kaszę jaglaną, gryczaną, proso, pszenicę, siemię lniane, jaja, warzywa wszelkie, siano, łuskany groch i czteberdzieści innych produktów. Trzeźwo myśląca Administracja uświadomiła mi jednak, że zaopatrywanie się w kilkanaście kilogramów żywności nie będzie posunięciem rozsądnym. Gołąb wszak wkrótce odleci, a ja pozostanę w zapasem godnym gdańskich spichlerzy, co mogłoby być korzystne na wypadek wojny. Tej jednakoż, na szczęście, się nie przewiduje.
Racja. Pozostałam zatem przy siemieniu dla papug i gotowanym jajku.
Ustaliliśmy też z mężem, że Nielotek u nas zamieszka do czasu aż nauczy się latać i opuści nasze tymczasowo-rodzinne gniazdko. Co na ten temat koty? Dowiecie sie w kolejnym odcinku ;)

niedziela, 20 lutego 2011

Kochajmy się jak bracia...

- Zadzwoni wreszcie do TOZ-u. Albo na straż miejską. Albo na policję. Będziemy mieć kłopoty. A ty pójdziesz do schroniska!! Bądźże mądrzejszy, kocie, i nie zbliżaj się do tego małego histeryka! - zwróciłam się do Czesia, który mając głęboko w nosku moje groźby, z pietyzmem wylizywał sobie stópki i podgryzał paluszki.
- Nie, może nie... - szepnął cichuteńko mąż i bezszelestnie wycofał się z przedpokoju. - W razie czego jakoś im wytłumaczymy...
- Co im wytłumaczysz?! - zapytałam scenicznym, dramatycznym szeptem, bo sąsiadka wciąż miała ucho przylepione do naszych drzwi. - Wytłumaczysz im, że jak ośmiokilogramowy kocur zamiata malutkim kociaczkiem całe mieszkanie to to jest zabawa? Że malec kwiczy tak straszliwie, bo jest wniebowzięty?!
Byłam załamana. Właśnie po raz kolejny sąsiadki wyległy na klatkę schodową, by posłuchać pod naszymi drzwiami rozpaczliwych wrzasków małego Jożika, którego obecnością uszczęśliwiliśmy Czesławka dwa tygodnie wcześniej.
- Czesio wcale nim nie zamiata!! Raz, jeden jedyny raz trochę go poddusił, bo ten mały rozczochrany histeryk już tak przegina, że ja na miejscu Cześka pozbyłbym się go raz na zawsze, zjadając na obiad i wypluwając pierze! Co za panikarz! Czesio NIC mu nie robi, i to ten mały dzięcioł powinien tłumaczyć się sąsiadom, czemu tak pruje japę. Nie wiem już, co robić. - wychrypiał mąż.
Mały dzięcioł, nazwany Jożikiem, spał sobie w najlepsze na oparciu kanapy, w pozycji zestrzelonej kaczuszki, nie mając pojęcia o kłopotach, które może na nas ściągnąć. Sytuacja przedstawiała się dramatycznie i nikt z sąsiadów podsłuchujących pod naszymi drzwiami w życiu nie uwierzyłby, że rozpaczliwy krzyk, miauk, kwik dochodzący z naszego mieszkania jest wydawany tak naprawdę - bez powodu. My zaś nie wyciszamy go natychmiast, bo
ignorancja jest elementem procesu wychowawczego...
Kilka tygodni przed opisanymi wydarzeniami zauważyliśmy, że kilkumiesięcznemu Czesiowi niezbyt radośnie żyje się samemu. Wracając z pracy widzieliśmy smutną, pyzatą kocią buzię przytulającą czółko do szyby. Od chwili naszego wejścia do mieszkania, Czesio nie odstępował nas ani na krok. Ewidentnie był stęskniony, czuł się samotny i obecność kociego towarzysza naprawdę wydawała się wskazana. Gdy zatem dnia pewnego na moją skrzynkę internetową dotarło zdjęcie małego, niebieskiego, nieprawdopodobnie rozczochranego koteczka (a ja zakochałam się nieprzytomnie), zapadła decyzja - bierzemy. Szczęśliwie z dniem 17 lutego, czyli Świętem Kota, zbiegło się u mnie rozpoczęcie dwutygodniowego urlopu. Mogłam zaopiekować się maluchem, dopilnować procesu "dokocenia", czuwać nad wszystkim i jednocześnie cieszyć się myślą, że nowy koci mieszkaniec sprowadzi się do nas przy okazji tak sympatycznego święta.
Poprzedni właściciel kocurka - przesympatyczny człowiek, którego całym sercem pozdrawiam! - zapewniał nas, że kotek otrzymał robocze imię "Cichy", bowiem bardziej grzecznego, nieśmiałego i ułożonego kociego dziecka ze świecą szukać. Dotychczasowa Pani roniła szczere łzy przy pożegnaniu, ja zaś tryskałam szczęściem, bo maleństwo - w przeciwieństwie do Czesia sprzed kilku miesięcy - spało grzecznie na moich kolanach przez całą drogę.
Dziś wiem, że po prostu zbierało siły do ataku...
Po wyjściu z transporterka mała, niebotycznie rozczochrana osobistość przycupnęła sobie w przedpokoju, udając z wielkim zapałem kupkę szczypiorku, w którą trzasnął piorun. Miałam się potem przekonać, że jakichkolwiek działań bym nie podjęła, futerko Jożika nigdy nie będzie wyglądało jak należy. Przez całe swe kocie dzieciństwo Jożik przypominał nastroszoną szczotkę - i kropka.
Zezując sobie z lekka w kierunku potężnego wujaszka Czesia, Jożik sprawiał wrażenie, że intensywnie myśli. Nie wydawał się wystraszony. Raczej wyluzowany. Pozwolił się poprzytulać, po czym zasnął w najlepsze na oparciu kanapy, a potem zmienił miejsce i uznał, że najwygodniej spędzi noc na czole Dużego.
Następnego dnia wstał w pełni sił i odtąd nic już nie było takie samo.
"Cichy"?? To był niespełna kilogramowy gejzer. Wulkan siły i energii. Kocię z ADHD. Pofrunęły pierwsze doniczki. Po raz pierwszy w środku nocy ukatrupiono pościelowego potwora, który - dotąd o tym nie wiedzieliśmy - sypiał pod naszą kołdrą.
- Co ty, Czesio, mówisz? Że oni w nocy śpią?! Trzeba to natychmiast zmienić! - postanowił malutki wielbiciel szalonych fryzur i ... zmienił.
Odtąd aż do dnia dzisiejszego żadna osoba w Mirmiłowie nie przespała w całości ani jednej nocy. Jożik ustanowił zasadę raz na zawsze: w nocy jest najdoskonalsza zabawa, ewentualnie noc sprzyja zacieśnianiu więzów między kotem a Dużymi. O ile teraz Jożo jedynie mości się w naszym łóżku, kokosi i przytula, o tyle u zarania swych własnych dziejów uskuteczniał nocą skoki, dzikie harce, wkładanie pyszczka do naszych uszu, układanie nam włosów ząbkami, dreptanie w tę i z powrotem po naszych głowach, skakanie po pęcherzu, ataki znienacka, podchody, wojny podjazdowe, układanie się na szyjach, wpychanie w rękawy piżam, skubanie stóp, wieszanie się na nich pazurkami i nie wiadomo, co jeszcze. Jego inwencja była nieskończona.
Dlaczego na to pozwalaliśmy? Z bardzo prostego powodu: Joż miał wielce donośny głosik. Gdy zamykało się przed nim drzwi sypialni darł się tak obłędnie, jakby go po kawałku obdzierano ze skóry, posypując solą i pieprzem. Życzliwy Czesławek - pewny, że nastroszonej gadzinie dzieje się coś złego - zaczynał mu natychmiast wtórować. Czesio, po burzliwych pierwszych tygodniach nocnych zabaw, z czasem nauczył się sypiać grzecznie, zawsze przy nas, nie mieliśmy zatem powodu, by i jego wyrzucać z sypialni. Gdy jednak obydwaj dawali koncert po dwóch stronach drzwi, brałam poduchę, Cześka pod pachę i powstrzymując chęć ugotowania rosołu na kocich kościach, udawałam się na bardzo niewygodną kanapę w drugim pokoju. Innego wyjścia nie było. Moje małżeństwo wisiało na włosku, obydwoje byliśmy skrajnie wyczerpani, zasady bowiem panowały dwie:
1. W nocy się nie śpi, tylko bawi.
2. Obydwa koty muszą być koniecznie razem i koniecznie z Dużymi. Cała rodzinka w hurra-radosnym, nocnym komplecie.
Sądzicie, że taka miłość między kocurkami panowała? Nic bardziej mylnego. O świtaniu bowiem niespożyta Jożikowa energia kazała mu zmieniać obiekt zainteresowań  i jak dzień długi mały tyran gnębił dziesięć razy większego Czesia.
Początkowo zupełnie nie wiedzieliśmy, co jest grane. Oto koty są razem, jest cicho i nagle następuje sekunda kotłowania, po czym małe leci na złamanie karku w naszą stronę, drąc się tak rozpaczliwie, że można mu niemal zajrzeć do samego żołądka. Co ciekawe - nie odnosi najmniejszych uszkodzeń na ciele, bowiem o umyśle trudno cokolwiek powiedzieć. Doszliśmy do pierwszego wniosku: gdy nas nie ma w pobliżu, ani chybi Czesio bije małego. Rwałam włosy z głowy. Nie mogłam za nic złapać Cześka na gorącym uczynku. Był oazą spokoju. Ale gdy tylko odwróciłam się bodaj na pół sekundy, natychmiast następowała kotłowanina i niebywały kwik, który sprowadzał sąsiadów i kazał im wystawać pod naszymi drzwiami.
Tuliliśmy małego, uspokajaliśmy, a Czesia staraliśmy się po tych incydentach całkowicie ignorować, by rozumiał, że takim zachowaniem nie zasłuży sobie na nasze pochwały i zainteresowanie.
Mały w naszych objęciach natychmiast się uspokajał i wręcz... promieniał satysfakcją.
I tak byłoby po dziś dzień pewnie, może na policji skończyłaby się rzecz cała, gdyby nie mój bystry mąż, który razu pewnego podejrzał, co się tak naprawdę dzieje.
Okazało się, że Jożik... czai się np. za nogą od stołu, bezszelestnie podbiega do Czesia i - albo wiesza mu się ząbkami na ogonie, albo dosiada go niczym na rodeo, pyszczkiem pełnym igiełek wbijając mu się w tłuściutki karczek. A było za co złapać, oj było. Czesio nie narzeka na brak fałdek.
W wyniku takiego ataku Czesławek, obciążony niespodziewanym balastem, usiłował zrzucić rozczochrańca. Przyduszał go przy tym swym nie najmniejszym ciałkiem, co powodowało kotłowaninę, nieopisany ryk małego i pęd w naszym kierunku z natychmiastową skargą typu: "Mamo! Tato! Ratujcie, on się bije!!!". No i ratowaliśmy rozczochranego zarazka przed Bogu ducha winnym Czesiem.
Mąż z ukrycia obserwował poczynania małego i o wszystkim mi donosił, a ja - rzecz jasna - nie chciałam wierzyć. Gdy jednak zbliżał się czas mego powrotu do pracy, trzeba było zadziałać radykalnie. Postanowiliśmy zgodnie: żadnego reagowania na ryk.
Łatwiej było postanowić, trudniej wykonać. Od kwiku małego prowokatora drżały mury, a sąsiadka przestała mi się kłaniać. Małe potrafiło skarżyć się przez długie, długie chwile. Zaczęłam nosić stoppery i powtarzać jak mantrę, że co nas nie zabije, to na pewno wzmocni. Jożo darł się, jakby kto żyletką pozbawiał go łepetyny, ale byłam twarda. Malec przy całym swym sprycie zaczął popełniać błędy. Chcąc za wszelką cenę zwrócić na siebie moją uwagę, zdesperowany atakował biednego Czesia centralnie na moich oczach, co budziło we mnie uczucia dokładnie odwrotne niż Jożik sobie założył. Wiedziałam już, że nic się poważnego nie dzieje, i że mogę ich spokojnie zostawić samych. Najwyżej gdy wrócę z pracy, przywita mnie policja.
Zostawiłam. Nie bawiłam się w izolowanie, zamykanie, itp. Jożik bowiem był panikarzem, histerykiem i małym oszustem. Nic ponadto. Ciekawa byłam strasznie, jak przetrawi w swej małej główce fakt, że oto zostaje zupełnie sam i olbrzymim wujkiem Czesiem, którego tak długo dręczył.
Czesio jednak był litościwy i wybaczający. Po pierwszym dniu zastałam obydwa koty śpiące w najlepsze na jednym fotelu, przy czym mały rozczochraniec ginął w czułych objęciach potężnego wujaszka.
Odtąd koty bawiły się razem, ganiały i knuły przeciw nam spiski. Przed małym łobuzem trzeba było chować wszystko, bowiem każdy przedmiot doskonale nadawał się do zabawy. Pewnego dnia odebrałam mu kilkanaście landrynek w szeleszczących, foliowych papierkach. Położyłam cukierki wysoko na półce, skąd nie miał możliwości, by je zdjąć. Po kilku minutach usłyszałam charakterystyczne turlanie. Co jest!? Weszłam do pokoju i zobaczyłam siedzącego wysoko na drapaku Czesia, który zrzuca małemu cukierki, a ten w najlepsze się nimi bawi...

I nawet, gdy Joż robił sobie karuzelę z Czesiowego ogonka, a zirytowany Cześ zamiatał nim potem mieszkanie, odbywało się to w ciszy, po przyjacielsku i owocowało natychmiastowym osiągnięciem porozumienia.

czwartek, 17 lutego 2011

Światowy Dzień Kota



Z okazji jednego z najwspanialszych świąt w roku z całego serca życzę wszystkim Kotom, Kotkom i Kociątkom, żeby każdy dzień, od świtu do nocy, był rozmruczany i wolny od wszelkich kocich trosk i smuteczków. Aby spełniły się wszystkie kocie marzenia i sny, aby miseczki zawsze były wypełnione tym, co najpyszniejsze, a Duzi kupowali same najbardziej interesujące zabawki.
Wszystkim Kociarzom i Kociareczkom życzę, by ich koty zawsze chowały się zdrowo, radośnie i spokojnie. By w kocich stadkach panowała zgoda i przyjaźń.
Całej reszcie ludzkości życzę natomiast, by każdy jej przedstawiciel odnalazł w sobie szacunek dla tych wyjątkowych, magicznych stworzeń. By każdy człowiek odnalazł swego mruczącego przyjaciela, a każdy kot - niezależnie od wieku, urody i kondycji fizycznej - trafił do kochającego domu.

środa, 16 lutego 2011

O uczciwości słów kilka

Mówi o sobie, że jest hodowczynią kotów rasowych z prawdziwego zdarzenia. Dba o koty i rasę. Chce mieć jak największy udział w doskonaleniu owej rasy. Słowo "rasa" mieli w ustach bezustannie i wystukuje na klawiaturze komputera, odmieniając przez wszystkie przypadki. Uważa, że właśnie do takich jak ona powinni zwracać się ludzie, którzy chcą nabyć zdrowego, silnego kota z rodowodem. Bez skazy. Uczciwie, proszę państwa. Uczciwie. Drogo, ale uczciwie. Tak bardzo dba o swój wkład w rozwój rasy, że postanawia pozbyć się 3-letniej kotki. Kotka ma za sobą ciężkie porody, nie może rodzić więcej. Do udoskonalania rasy się nie nadaje. Czas wysłać ją na "hodowlaną emeryturę". Rzekomo jest też bardzo agresywna wobec innych kotów w stadzie. Zawalidroga, jednym słowem. Kariery hodowlanej już nie zrobi, a rasę udoskonalać wszak trzeba. Uczciwie, proszę państwa. Uczciwie.
Koci rozum nie ogarnia wyszukanych metafor o hodowlanej emeryturze i hodowlanej karierze. Kotka nie wie, czemu nagle straciła dom. Czemu się jej nie kocha. Ale ma nową panią, ciepłą, serdeczną. Wtula się w nią z całym niewyczerpanym zaufaniem swego kociego serca.
Agresja? W życiu. Szybko zaprzyjaźnia się ze schroniskową suczką. Jest prawie całkiem szczęśliwa. Prawie.
Pani bowiem stale się martwi. Od chwili przybycia do nowego domu kotka ma bezustannie rozwodniony stolec.
Przez niemal dwa lata nowa właścicielka usiłuje wyleczyć Kicię. Badania, diagnozy, błędy, kolejni lekarze, kolejne badania, kolejne diagnozy, morze wylanych pieniędzy i łez. Bo w tym domu zepsutego kota bardzo się kocha. Właścicielka śle rozpaczliwe maile do hodowczyni. Ta jednak najwidoczniej zajęta jest doskonaleniem rasy. Uczciwie, proszę państwa. Uczciwie. Prośby o poradę i pomoc nie skutkują. Hodowczyni milczy. Konktakt się urywa.
Tymczasem padają kolejne diagnozy, kolejni lekarze zachodzą w głowę, co się dzieje. Zmienia się karmy - z droższych, weterynaryjnych na jeszcze droższe. Bez efektu. Kotka nie chce ich jeść, powoli zaczyna konać z głodu. Jest maksymalnie wychudzona - waży tyle co kociak - i żałośnie zestresowana ciągłymi wizytami u weterynarzy. Gdy wydaje się, że Kicia przejdzie za Tęczowy Most, ktoś proponuje biopsję jelita. Nie dochodzi do niej jednak, bowiem... kotka jelita NIE MA. Jej grube jelito zostało wycięte. Weterynarz stwierdza obecność pooperacyjnych zrostów i nie może uwierzyć, że właścicielka kotki o tym nie wiedziała. Nie może wyobrazić sobie, że ktoś narażał zwierzątko na strach, głód, cierpienie, bo hodowczyni zapomniała wspomnieć, że kotka jest kaleką. Najpewniej zapomniała. Wszak wszelkie transakcje dla dobra rasy przeprowadza uczciwie, proszę państwa. Uczciwie.

wtorek, 8 lutego 2011

Edukacja, dyplomatyka i łowy

Natenczas Jożik mały wydał całkiem głośny
Miauk naglący, wyraźny i dziwnie donośny
Duży się rychło stawił. Wszystkim wszak wiadomo,
Że do much na suficie kotek ma zbyt stromo...
Muchy się relaksują i nie przeczuwają,
Że Joż, pospołu z Dużym, strategię już mają,
Duży kota uniesie, palcem muchę wskaże,
Jożik zaś – łowca wielki – rychło ją rozmaże,
Po suficie, łapeczką, lokując dupinę
W silnych ramionach Dużego, co ma tęgą minę...

Gdy nasz młodszy kocurek miał kilka miesięcy, dojrzał w pewien ciepły, letni wieczór muchy krążące nad jego małą łepetynką i siadające na suficie. Zjawisko zafascynowało go i zaintrygowało, nie na tyle jednak, by uczynił bodaj jeden podskok w celu schwytania nowo
odkrytej zabawki. Przecinał jedynie łapką powietrze, tkwiąc w
przekonaniu, że prędzej czy później jakaś zwierzyna sama pod nią podleci.

Duży był zdruzgotany. Nie wiedzieć czemu, nagle przed oczyma jego duszy zaistniała wizja najprawdziwszej mysiej plagi, opanowującej nasze blokowe mieszkanko. W walce z ogoniastym żywiołem jedynie on, własnymi rękami był w stanie odnieść jakikolwiek sukces. Kocury bowiem, których jest posiadaczem, mają zasadnicze braki w łowieckiej edukacji. A braki trzeba nadrabiać...
I tak oto, przekraczając pewnego popołudnia próg mieszkania, usłyszałam monolog zaiste niecodzienny:
- Tu! No tu, pokazuję ci przecież! Oj, jaki ty jesteś ślepy! Tuuuuuuuuuuu!!! - zagrzmiało niczym róg Wojskiego – bierzże ją, dawaj, pacaj, no jak Boga kocham, bo mi ręce drętwieją!!! Nic nie widzisz, nic z ciebie nie będzie...
Początkowo mnie zastopowało. Zdjęta jednak niebywałą ciekawością ruszyłam w głąb mieszkania i...
   Mąż mój stał tyłem do mnie, ramiona zaś miał dramatycznie wyciągnięte w kierunku sufitu. Na jednej jego dłoni, wygodnie ulokowany siedział sobie Jożik, tak jak to kiedyś opisywałam, "po ludzku", majtając wesoło nóżkami. Palcem drugiej ręki natomiast mąż pokazywał mu wędrujące po suficie muchy. Jożik patrzył na dłoń Dużego niczym zahipnotyzowana sroczka, z tajemniczych jednak przyczyn nie dostrzegał much. Widać było, że bardzo się stara, ale informacje o tym, co czynić powinien z wielkim trudem docierają do parującej z wysiłku łepetynki. Nie widział much i kropka. Wprawiało to jego mentora w nieludzką wręcz irytację. Na zmianę z irytacją, pojawiały się euforyczne wybuchy radości, kiedy Jożik, podrzucając dupinę i "klaszcząc" obydwiema łapkami – jakimś cudem upolował muchę w locie.
- Tu, no popatrz, tuuu, teraz, no, Jożiczku, pac, pac! Jeeeeeeeeest!!!!! Super!!!!! Udało się!! Dobry kotek! Widzisz, jeszcze będą z ciebie ludzie! No, to teraz następną! Ale NIEEEE, nie wypuszczaj tamtej!! Tak będziemy polować do sądnego dnia! Musisz z nią COŚ zrobić...
- Proponuję ugotować na niej zupę. Dzień dobry. Dobrze się czujesz??

Mąż zamilkł, kota trzymał, wciąż się wydawało
Że Jożik złowi jeszcze, co się w łapki pchało...

Mąż, mimo iż przerwał bystry potok swych uwag, absolutnie nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Otrzymałam obszerną relację z doprawdy nielicznych sukcesów wieńczących pierwszy dzień Jożikowej edukacji.
Dziś Jożik ma 3 lata i wyedukowany jest wyśmienicie. Gdy tylko widzi muchę, natychmiast siada i głośno przywołuje Dużego. Duży przybiega, unosi Joża wysoko pod sam sufit, a dalszy przebieg wydarzeń jest Wam już doskonale znany.


Dnia pewnego wiatr letni, wiejący z podwórza
Przywiódł w dom nasz chrabąszcza. Ten na swych odnóżach
Mirmiłowo przemierzał, nie bojąc się wcale
Kotów, co polowały w glorii oraz chwale.
Wkrótce chrabąszcz się dostał w łapki obławników,
Czesia, Joża i Misia, którzy ze swych szyków
Radzi byli niezmiernie i nie przypuszczali,
Że zwierz dziki, przedziwny, szyki im... rozwali.

Gdy w mieszkaniu tętniącym odgłosami kocich zabaw zapanuje nagła cisza, należy koniecznie zorientować się, dlaczego ona zaistniała. Może bowiem zwiastować kłopoty. Tego wieczoru kłopotów nie odnotowano. Szaleństwa trzech mruczków zostały bowiem przerwane wizytą pewnego gościa.
Trzy dorodne kocury zastygły zadziwione, wpatrując się hipnotycznie w wędrującego między ich łapkami dorodnego chrabąszcza. Pierwszy ocknął się Jożik, lekko i serdecznie poklepując gościa po ramieniu. Chrabąszcz nie reagował. Kroczył dostojnie po mirmiłowskim klepisku, za nic mając trzech myśliwych. Jożik miauknął i znów delikatnie zaproponował gościowi oddanie się wspólnym rozrywkom. Bez skutku. Niewychowany robal lekceważył kocurka. Wtedy Czesio zdobył się na iście staropolską otwartość i najserdeczniejszy, nieco jowialny gest gościnności. Nie mógł wprawdzie po sarmacku otworzyć ramion i zaprosić wędrowca pod swą strzechę (ramion bowiem nie posiada, a nieproszony wędrowiec pod strzechą już się znajdował), niewiele zatem myśląc – Czesio wywrócił się brzuchem do góry, prezentując chrabąszczowi nie tylko miejsca po swych klejnotach, ale też całkowite swoje oddanie. Zerkał przy tym nieznacznie, czy aby chrabąszcz widzi – i docenia. Jożik i Misio nie chcieli być gorsi. Jak na komendę wywalili tłuste brzuszki i leżeli tak, całą trójką, popatrując zezem na maszerującego przybysza. Chrabąszcz zaś – niegodne stworzenie - minął ich i powędrował dalej. Nie zaszczycił szlachetnych myśliwych ani jednym przyjaznym gestem. Cóż – gość w dom, Bóg wie, po co...

środa, 2 lutego 2011

Podawałam kotu tabletkę...


Skłamałabym pisząc, że od początków istnienia Mirmiłowa koty chowały się zdrowo i bez problemów. Gdy Mirmiłowo nie było jeszcze Mirmiłowem, towarzyszący nam Czesio, nasza jedyna kocia pociecha, rozchorował się bardzo poważnie. Jak się okazało był on uprzejmy najeść się pierza z poduszek. Nim jednak zaistniała ostateczna diagnoza, a Cześ objawił istotę swej treści żołądkowej, po raz pierwszy zostałam postawiona przed koniecznością dokonania niemożliwego – podania kotu tabletki.
Tak, wiem – istnieją koty łykające tabletkę bez mrugnięcia okiem. Ba! Istnieją koci lekomani. Istnieją też właściciele przekonani, że to, iż kot dzielnie przyjmuje lek jest zasługą ich osobistej, wyjątkowej, anielskiej zgoła aury.
Co ty piszesz? No jak to nie chce łykać! MÓJ łyka bez najmniejszego problemu! Coś źle robisz.” - pisze mi na forum internetowym Poważna Osoba, Dysponująca Doświadczeniem. Natychmiast też pojawia się odpowiednia ikonka, wyraźnie podpowiadająca, że to ze mną jest coś nie tak. Ani chybi: nie roztaczam odpowiedniej aury, którą ona roztaczać potrafi. Ma wszak całe dwa koty, ja zaś tylko jednego. Ton jej wypowiedzi zdaje się sugerować, że to właśnie brak owej aury otulającej moją postać, niedoświadczenie, a kto wie, może i jakieś wewnętrzne, ukryte okrucieństwo, decydująco wpływa na fakt, iż kot
 mój, biedne zaiste stworzenie, nie lubi tabletek. Ona by mu podała. Z jej ręki by łyknął.
Tymczasem ja, nieunurzana w boskiej mgiełce, nietknięta palcem Wszechmocnego Doświadczenia, bez jakichkolwiek predyspozycji do bycia kocim aniołem, mokra, rozczochrana, usiłuję z szaleństwem w oku podać kotu niebywale gorzki lek.
Najpierw próbujemy jak przy psie: otwieramy dziobek (nie jest on wszak taki znów wielki, z czterdzestokilogramowym owczarem z pewnością było gorzej), wsuwamy tabletkę, zamykamy pysio i gładzimy po gardziołku. Łyknął? Łyknął. Jestem kocim aniołem! Zyskałam kolejny stopień specjalizacji w drodze do boskości. Allelu... Co? Wypluł? Jak to wypluł? Jakim cudem! Kot nie chomik. Gdzie on tę tabletkę przechował? No nic, spróbujemy raz jeszcze. Ucieka? No to go złapmy. Pod ziemię wszak nie zstąpił. Siadaj malutki na kolankach i otwórz buzię. No, prędziutko.
Nic z tego. Kot dostał nieuleczalnego szczękościsku. Na żądanie to on był skłonny otworzyć buzię tylko raz. W nagrodę wetknięto mu w nią nieprawdopobnie gorzkie diabelstwo. Tymczasem on się uczy szybko i drugi raz nikt go już nie nabierze. Właśnie dlatego, że jest „mądrym koteczkiem”.
Trzeba inaczej. Zawijamy kotka w koc na kształt dobrze uformowanego krokiecika. Duży sadza sobie zawiniątko na kolanach, Duża zaś z iście matczynym spokojem otworzy dziobek palcem, wetknie tabletkę głębiej i – voila! Rękawiczka? A po co! On ma malutkie ząb...
Ząbki zatrzymują się na kości mego palca wskazującego. Przez chwilę nie mogę złapać tchu, widzę gęstą czerwoną mgłę i zastanawiam się, czy naukowcy odkryli już zadziwiające powiązania nerwowe między palcem wskazującym a funkcjonowaniem układu moczowego. Przedziurawienie palca powoduje bowiem natychmiastowe przepełnienie pęcherza. Ciekawe, prawda?
No, ale nie poddajemy się. Druga tabletka przepadła? Nie szkodzi! Mamy trzecią, ostatnią. Podamy ją w masełku. Elegancko wetkniemy w maślaną kuleczkę i styknie!
- Przepraszam cię, ja naprawdę nie chcę być niegrzeczny, ale czy ty niepoważna jesteś? Co właściwie skłania cię do przypuszczeń, że ja to zjem? Na jakiej właściwie podstawie masz mnie za kociego matołka? Nie, moja droga, nie przyjmuję do wiadomości, że wygłupiasz się tak konkursowo w trosce o moje zdrowie. Nie przyjmę tego zadziwiającego produktu i nie mówmy już o tym.
Zostaję z podejrzaną kuleczką w dłoni, masło ścieka mi po palcach, kot układa się w fotelu, a mąż wychodzi po kolejne tabletki. Plan ich podania jest gotów: rozdrobnimy i podsuniemy w mleku.
Podsunęliśmy. To, co zirytowany Czesio powiedział nam stanąwszy nad miseczką nie nadaje się do publikacji. Mąż, litościwie pominąwszy milczeniem mój ostatni plan przeforsowania tabletki, podsunął pomysł zużytkowania strzykawki. Albowiem nie należy się poddawać.
Trudności piętrzyły się od samego początku. Tabletka była bardzo duża i bardzo gorzka. Nie pytajcie, skąd wiem. Rozpuszczenie jej w małej ilości mleka w najmniejszym nawet stopniu nie łagodziło goryczy. Większa dawka dodanego na osłodę płynu powodowała natomiast, że specyfiku robiło się po prostu za dużo. Przewidywaliśmy już (też się bowiem szybko uczymy), że zaaplikowanie mieszanki łatwe nie będzie, staraliśmy się zatem zredukować jej ilość i uniknąć katorżniczego wstrzykiwania, które trwałoby okrągły tydzień.
Gdy specyfik był gotów, mąż zasiadł z krokiecikiem na kolanach, ja zaś miałam za zadanie wcelować strzykawką w drący się dziobek i w odpowiednim momencie nacisnąć tłok. Czesio, mimo kocyka i ręczników, wił się jak piskorz. Otworzenie mu pyszczka, przytrzymanie i wstrzyknięcie leku było praktycznie niemożliwe. Ponadto ów zwierzęcy – podkreślam – lek był tak znakomicie spreparowany, że przy najmniejszym kontakcie ze śliną pienił się wręcz nieopisanie. Jedynie wstrzyknięcie go wprost do gardła miałoby sens, ale przy nieprawdopodobnie wiercącym się kocie, który kręcił główką na wszystkie strony w tempie po prostu obłędnym, takie działanie graniczyło z cudem. Usiłując przytrzymać miotający się łepek, raz po raz wstrzykiwałam do drącego się pysia odrobinę leku, starając się robić to delikatnie i stopniowo, by mały panikarz się nie zakrztusił.
Gdyby w tym momencie ktoś wkroczył w progi naszego domu, jego oczom objawiłby się do szaleństwa zirytowany, zawinięty w ręczniki kot, który toczy z pyszczka hektolitry białej piany, dorosły mężczyzna, który na klęczkach rozpaczliwie usiłuje uspokoić i utulić drące się, zapienione zawiniątko i ja – miotająca się naprzeciwko tej dwójki, ze strzykawką po raz kolejny przygotowaną do strzału i dłonią usiłującą delikatnie, acz stanowczo, przytrzymać dziób histeryka. W atmosferze apokaliptycznego zdenerwowania, na tle rozdzierającego miauczenia kota i histerycznej litanii męża (która miała brzmieć uspokajająco), celując strzykawką w rozdziawiającą się raz po raz kocią paszczękę... ponownie wystrzeliłam! Do końca!
I w tym momencie stało się coś dziwnego. Nie wiedzieć czemu wypuszczony nagle z ramion Dużego kot wystrzelił również i w ułamku sekundy znalazł się w drugim pokoju. Mąż natomiast, przerwawszy w pół słowa energiczne swe pienia, zamilkł jak zaklęty, tępo wpatrując się w przestrzeń.
A potem... mlasnął. Mlasnął raz, mlasnął drugi, skrzywił się jak nieboskie stworzenie, dramatycznie coś przełknął i z rozpaczą rzucił się na stojącą obok buteleczkę kociego mleka.
Nakarmiłam go bowiem lekarstwem. Bardzo hojnie, lecz nie wprost do gardła.