niedziela, 27 lutego 2011

Gołąbek (nie)pokoju. Cz. I.

Smażyłam wątróbkę. Jej zapach docierał do najdalszych kątków Mirmiłowa i wydawało się dziwne, że w kuchni nie ma ani jednego kota. Obracając na patelni aromatyczny, choć według mnie niezbyt smaczny drobiowy organ, usłyszałam okrzyk:

- Aniu, szybko! Koty coś znalazły! Co to jest?!

Przed balkonowymi drzwiami tłoczyły się nie tylko koty. Mąż mój, brat i bratowa także rozpłaszczali nosy na szybie, z nieokreślonych powodów nie kwapiąc się do bliższej identyfikacji zjawiska. A było co identyfikować. Zjawisko bez wątpienia pozostawało żywe. Miało długą, niemal łysą szyję, na której osadzona była malutka główka z wytrzeszczonymi oczkami i niewielkim, zakrzywionym na końcu dziobem. Całość przedstawiała się niezbyt uroczo i podobna była całkiem do niczego.
Mój polonistyczny umysł wystartował. Wątroba na patelni i łysawy ptak na balkonie mgliście skojarzyły mi się z niejakim Prometeuszem, nieszczęśnikiem ulokowanym w górach Kaukazu, za wiadome przewinienia.
- Sęp?! - wyrwało mi się, nim zdołałam powstrzymać szaleńczy potok skojarzeń. - Puśćcie mnie, niech sobie obadam to stworzenie. Skąd się ono wzięło? Bo nie z mitologii przeca.
Próbując nie zadeptać kotów, których nagle zrobiło się ze trzydzieści (każdy bowiem po wielekroć wychodził z siebie i stawał obok), wyszłam na balkon i wzięłam brzydactwo na kolana. Siedziało grzecznie. Nie bało się. Było ledwo upierzone, miejscami łyse, nie grzeszyło urodą i nie chciało powiedzieć, skąd się wzięło akurat na drugim piętrze, na balkonie otoczonym zewsząd innymi balkonami, z dala od dachów i drzew. Zadzwoniłam zatem do siły fachowej, ilustrując przekazywane informacje zdjęciem zrobionym z komórki.
Weterynarz zidentyfikował naszego gościa jako gołąbka-nielota. Pisklaka, który nie mierzył zamiaru podług sił, tylko romantycznie wyleciał nad poziomy, by gruchnąć na balkonie zdumionej ludzkości. Sił mu bowiem do dalszego lotu zabrakło. Wet stwierdził, że to się zdarza. Małe uczy się latać, ale nagle okazuje się - niestety w trakcie lotu - że praktykować zaczęło za wcześnie i tak właściwie, to latać jeszcze nie umie.  Dlaczego gołąbek trafił akurat na nasz balkon, wbrew wszelkim zasadom fizyki, na zawsze pozostanie zagadką.
W kilka chwil zorganizowaliśmy małemu gościowi zgrabną budkę, wyłożoną siankiem, poidełko i nieco karmy dla papug. Ustaliliśmy, że pomieszka sobie na naszym balkonie, dopóki... No właśnie, nie wiedzieliśmy dopóki co. Zarejestrowałam się dość szybko na forach gołębiarzy, gdzie opisałam problem i zapytałam, co powinnam z gołąbkiem zrobić. Czym go karmić? Gdzie wypuścić?? Kiedy? Żadne miejsce nie wydawało nam się właściwe. Gołąb to ptak miejski, powinien zatem być blisko siedzib ludzkich. Jednak to oznaczało dla małej łamagi spotkanie z psami i kotami, które niekoniecznie mogłyby wykazać się tolerancją wobec inności. Czy gołąb poradzi sobie z dala od miasta? Od innych gołębii? Na forach nie odpisano mi nic. Po dziś dzień za to, choć minęły już dwa lata, otrzymuję zaproszenia na gołębiarskie zloty.
Ponieważ jednak wierzę w człowieka, zaczęłam dzwonić do owych koneserów i na dobrą chwilę w ludzką dobroć wierzyć przestałam. Trzech gołębiarzy (litościwie pominę bliższe informacje) radziło mi, cytuję! - "spuścić ptaka na beton". Nie był bowiem rasowy i zaobrączkowany. Najłagodniejsza forma porady: "wywalić i się nie przejmować".
Przejęłam się. Z poradami w myślach zrobiłam coś, o czym pisać nie wypada. Następnie, wysłuchując instrukcji, udzielanych mi telefonicznie przez weterynarza, zbadałam Nielotka. Był cały.
Uspokojona, zalogowałam się na najżyczliwszym z forów świata - forum kwiatowym - gdzie natychmiast kilkadziesiąt osób sypnęło poradami jak z rękawa. Forumowicze zdawali się przez całe życie nie robić nic innego jak tylko hodować gołębie. Dowiedziałam się w przeciągu kilkunastu sekund, że czas przede wszystkim wybrać się na zakupy. Powinnam nabyć: kaszę jaglaną, gryczaną, proso, pszenicę, siemię lniane, jaja, warzywa wszelkie, siano, łuskany groch i czteberdzieści innych produktów. Trzeźwo myśląca Administracja uświadomiła mi jednak, że zaopatrywanie się w kilkanaście kilogramów żywności nie będzie posunięciem rozsądnym. Gołąb wszak wkrótce odleci, a ja pozostanę w zapasem godnym gdańskich spichlerzy, co mogłoby być korzystne na wypadek wojny. Tej jednakoż, na szczęście, się nie przewiduje.
Racja. Pozostałam zatem przy siemieniu dla papug i gotowanym jajku.
Ustaliliśmy też z mężem, że Nielotek u nas zamieszka do czasu aż nauczy się latać i opuści nasze tymczasowo-rodzinne gniazdko. Co na ten temat koty? Dowiecie sie w kolejnym odcinku ;)

6 komentarzy:

  1. Na zdjęciu wygląda jak... mewa. To na pewno gołąbek był?? :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na pewno :) W górach, gdzie mieszkam, o mewę troszkę trudno.
    Na zdjęciu tego nie widać, ale miał całkiem łysą szyjkę. Fotogeniczny ptaszek - w rzeczywistości nie wyglądał tak ładnie. Ale to gołąbek. Słowo! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Biedny Nielotek... A gołębiarzy... spuścic z balkonu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Z wrażenia przeszukałam owo forum kwiatkowe i uśmiałam się serdecznie. Tego nigdy się nie dowiemy, ale jednak ciekawe jak potoczyły się dalsze losy gołąbka :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Widzicie? Prawdę piszę. ;) Tylko ciiiicho, bo fragment historii gołąbka jeszcze przed nami. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Co za typy ci gołębiarze , tfu...tyle na ich temat można głośno, bo niecenzuralne słowa mi się tu pchają ;-)
    Historia gołąbka, ciekawa ..czekam co było dalej :-)

    OdpowiedzUsuń