niedziela, 20 lutego 2011

Kochajmy się jak bracia...

- Zadzwoni wreszcie do TOZ-u. Albo na straż miejską. Albo na policję. Będziemy mieć kłopoty. A ty pójdziesz do schroniska!! Bądźże mądrzejszy, kocie, i nie zbliżaj się do tego małego histeryka! - zwróciłam się do Czesia, który mając głęboko w nosku moje groźby, z pietyzmem wylizywał sobie stópki i podgryzał paluszki.
- Nie, może nie... - szepnął cichuteńko mąż i bezszelestnie wycofał się z przedpokoju. - W razie czego jakoś im wytłumaczymy...
- Co im wytłumaczysz?! - zapytałam scenicznym, dramatycznym szeptem, bo sąsiadka wciąż miała ucho przylepione do naszych drzwi. - Wytłumaczysz im, że jak ośmiokilogramowy kocur zamiata malutkim kociaczkiem całe mieszkanie to to jest zabawa? Że malec kwiczy tak straszliwie, bo jest wniebowzięty?!
Byłam załamana. Właśnie po raz kolejny sąsiadki wyległy na klatkę schodową, by posłuchać pod naszymi drzwiami rozpaczliwych wrzasków małego Jożika, którego obecnością uszczęśliwiliśmy Czesławka dwa tygodnie wcześniej.
- Czesio wcale nim nie zamiata!! Raz, jeden jedyny raz trochę go poddusił, bo ten mały rozczochrany histeryk już tak przegina, że ja na miejscu Cześka pozbyłbym się go raz na zawsze, zjadając na obiad i wypluwając pierze! Co za panikarz! Czesio NIC mu nie robi, i to ten mały dzięcioł powinien tłumaczyć się sąsiadom, czemu tak pruje japę. Nie wiem już, co robić. - wychrypiał mąż.
Mały dzięcioł, nazwany Jożikiem, spał sobie w najlepsze na oparciu kanapy, w pozycji zestrzelonej kaczuszki, nie mając pojęcia o kłopotach, które może na nas ściągnąć. Sytuacja przedstawiała się dramatycznie i nikt z sąsiadów podsłuchujących pod naszymi drzwiami w życiu nie uwierzyłby, że rozpaczliwy krzyk, miauk, kwik dochodzący z naszego mieszkania jest wydawany tak naprawdę - bez powodu. My zaś nie wyciszamy go natychmiast, bo
ignorancja jest elementem procesu wychowawczego...
Kilka tygodni przed opisanymi wydarzeniami zauważyliśmy, że kilkumiesięcznemu Czesiowi niezbyt radośnie żyje się samemu. Wracając z pracy widzieliśmy smutną, pyzatą kocią buzię przytulającą czółko do szyby. Od chwili naszego wejścia do mieszkania, Czesio nie odstępował nas ani na krok. Ewidentnie był stęskniony, czuł się samotny i obecność kociego towarzysza naprawdę wydawała się wskazana. Gdy zatem dnia pewnego na moją skrzynkę internetową dotarło zdjęcie małego, niebieskiego, nieprawdopodobnie rozczochranego koteczka (a ja zakochałam się nieprzytomnie), zapadła decyzja - bierzemy. Szczęśliwie z dniem 17 lutego, czyli Świętem Kota, zbiegło się u mnie rozpoczęcie dwutygodniowego urlopu. Mogłam zaopiekować się maluchem, dopilnować procesu "dokocenia", czuwać nad wszystkim i jednocześnie cieszyć się myślą, że nowy koci mieszkaniec sprowadzi się do nas przy okazji tak sympatycznego święta.
Poprzedni właściciel kocurka - przesympatyczny człowiek, którego całym sercem pozdrawiam! - zapewniał nas, że kotek otrzymał robocze imię "Cichy", bowiem bardziej grzecznego, nieśmiałego i ułożonego kociego dziecka ze świecą szukać. Dotychczasowa Pani roniła szczere łzy przy pożegnaniu, ja zaś tryskałam szczęściem, bo maleństwo - w przeciwieństwie do Czesia sprzed kilku miesięcy - spało grzecznie na moich kolanach przez całą drogę.
Dziś wiem, że po prostu zbierało siły do ataku...
Po wyjściu z transporterka mała, niebotycznie rozczochrana osobistość przycupnęła sobie w przedpokoju, udając z wielkim zapałem kupkę szczypiorku, w którą trzasnął piorun. Miałam się potem przekonać, że jakichkolwiek działań bym nie podjęła, futerko Jożika nigdy nie będzie wyglądało jak należy. Przez całe swe kocie dzieciństwo Jożik przypominał nastroszoną szczotkę - i kropka.
Zezując sobie z lekka w kierunku potężnego wujaszka Czesia, Jożik sprawiał wrażenie, że intensywnie myśli. Nie wydawał się wystraszony. Raczej wyluzowany. Pozwolił się poprzytulać, po czym zasnął w najlepsze na oparciu kanapy, a potem zmienił miejsce i uznał, że najwygodniej spędzi noc na czole Dużego.
Następnego dnia wstał w pełni sił i odtąd nic już nie było takie samo.
"Cichy"?? To był niespełna kilogramowy gejzer. Wulkan siły i energii. Kocię z ADHD. Pofrunęły pierwsze doniczki. Po raz pierwszy w środku nocy ukatrupiono pościelowego potwora, który - dotąd o tym nie wiedzieliśmy - sypiał pod naszą kołdrą.
- Co ty, Czesio, mówisz? Że oni w nocy śpią?! Trzeba to natychmiast zmienić! - postanowił malutki wielbiciel szalonych fryzur i ... zmienił.
Odtąd aż do dnia dzisiejszego żadna osoba w Mirmiłowie nie przespała w całości ani jednej nocy. Jożik ustanowił zasadę raz na zawsze: w nocy jest najdoskonalsza zabawa, ewentualnie noc sprzyja zacieśnianiu więzów między kotem a Dużymi. O ile teraz Jożo jedynie mości się w naszym łóżku, kokosi i przytula, o tyle u zarania swych własnych dziejów uskuteczniał nocą skoki, dzikie harce, wkładanie pyszczka do naszych uszu, układanie nam włosów ząbkami, dreptanie w tę i z powrotem po naszych głowach, skakanie po pęcherzu, ataki znienacka, podchody, wojny podjazdowe, układanie się na szyjach, wpychanie w rękawy piżam, skubanie stóp, wieszanie się na nich pazurkami i nie wiadomo, co jeszcze. Jego inwencja była nieskończona.
Dlaczego na to pozwalaliśmy? Z bardzo prostego powodu: Joż miał wielce donośny głosik. Gdy zamykało się przed nim drzwi sypialni darł się tak obłędnie, jakby go po kawałku obdzierano ze skóry, posypując solą i pieprzem. Życzliwy Czesławek - pewny, że nastroszonej gadzinie dzieje się coś złego - zaczynał mu natychmiast wtórować. Czesio, po burzliwych pierwszych tygodniach nocnych zabaw, z czasem nauczył się sypiać grzecznie, zawsze przy nas, nie mieliśmy zatem powodu, by i jego wyrzucać z sypialni. Gdy jednak obydwaj dawali koncert po dwóch stronach drzwi, brałam poduchę, Cześka pod pachę i powstrzymując chęć ugotowania rosołu na kocich kościach, udawałam się na bardzo niewygodną kanapę w drugim pokoju. Innego wyjścia nie było. Moje małżeństwo wisiało na włosku, obydwoje byliśmy skrajnie wyczerpani, zasady bowiem panowały dwie:
1. W nocy się nie śpi, tylko bawi.
2. Obydwa koty muszą być koniecznie razem i koniecznie z Dużymi. Cała rodzinka w hurra-radosnym, nocnym komplecie.
Sądzicie, że taka miłość między kocurkami panowała? Nic bardziej mylnego. O świtaniu bowiem niespożyta Jożikowa energia kazała mu zmieniać obiekt zainteresowań  i jak dzień długi mały tyran gnębił dziesięć razy większego Czesia.
Początkowo zupełnie nie wiedzieliśmy, co jest grane. Oto koty są razem, jest cicho i nagle następuje sekunda kotłowania, po czym małe leci na złamanie karku w naszą stronę, drąc się tak rozpaczliwie, że można mu niemal zajrzeć do samego żołądka. Co ciekawe - nie odnosi najmniejszych uszkodzeń na ciele, bowiem o umyśle trudno cokolwiek powiedzieć. Doszliśmy do pierwszego wniosku: gdy nas nie ma w pobliżu, ani chybi Czesio bije małego. Rwałam włosy z głowy. Nie mogłam za nic złapać Cześka na gorącym uczynku. Był oazą spokoju. Ale gdy tylko odwróciłam się bodaj na pół sekundy, natychmiast następowała kotłowanina i niebywały kwik, który sprowadzał sąsiadów i kazał im wystawać pod naszymi drzwiami.
Tuliliśmy małego, uspokajaliśmy, a Czesia staraliśmy się po tych incydentach całkowicie ignorować, by rozumiał, że takim zachowaniem nie zasłuży sobie na nasze pochwały i zainteresowanie.
Mały w naszych objęciach natychmiast się uspokajał i wręcz... promieniał satysfakcją.
I tak byłoby po dziś dzień pewnie, może na policji skończyłaby się rzecz cała, gdyby nie mój bystry mąż, który razu pewnego podejrzał, co się tak naprawdę dzieje.
Okazało się, że Jożik... czai się np. za nogą od stołu, bezszelestnie podbiega do Czesia i - albo wiesza mu się ząbkami na ogonie, albo dosiada go niczym na rodeo, pyszczkiem pełnym igiełek wbijając mu się w tłuściutki karczek. A było za co złapać, oj było. Czesio nie narzeka na brak fałdek.
W wyniku takiego ataku Czesławek, obciążony niespodziewanym balastem, usiłował zrzucić rozczochrańca. Przyduszał go przy tym swym nie najmniejszym ciałkiem, co powodowało kotłowaninę, nieopisany ryk małego i pęd w naszym kierunku z natychmiastową skargą typu: "Mamo! Tato! Ratujcie, on się bije!!!". No i ratowaliśmy rozczochranego zarazka przed Bogu ducha winnym Czesiem.
Mąż z ukrycia obserwował poczynania małego i o wszystkim mi donosił, a ja - rzecz jasna - nie chciałam wierzyć. Gdy jednak zbliżał się czas mego powrotu do pracy, trzeba było zadziałać radykalnie. Postanowiliśmy zgodnie: żadnego reagowania na ryk.
Łatwiej było postanowić, trudniej wykonać. Od kwiku małego prowokatora drżały mury, a sąsiadka przestała mi się kłaniać. Małe potrafiło skarżyć się przez długie, długie chwile. Zaczęłam nosić stoppery i powtarzać jak mantrę, że co nas nie zabije, to na pewno wzmocni. Jożo darł się, jakby kto żyletką pozbawiał go łepetyny, ale byłam twarda. Malec przy całym swym sprycie zaczął popełniać błędy. Chcąc za wszelką cenę zwrócić na siebie moją uwagę, zdesperowany atakował biednego Czesia centralnie na moich oczach, co budziło we mnie uczucia dokładnie odwrotne niż Jożik sobie założył. Wiedziałam już, że nic się poważnego nie dzieje, i że mogę ich spokojnie zostawić samych. Najwyżej gdy wrócę z pracy, przywita mnie policja.
Zostawiłam. Nie bawiłam się w izolowanie, zamykanie, itp. Jożik bowiem był panikarzem, histerykiem i małym oszustem. Nic ponadto. Ciekawa byłam strasznie, jak przetrawi w swej małej główce fakt, że oto zostaje zupełnie sam i olbrzymim wujkiem Czesiem, którego tak długo dręczył.
Czesio jednak był litościwy i wybaczający. Po pierwszym dniu zastałam obydwa koty śpiące w najlepsze na jednym fotelu, przy czym mały rozczochraniec ginął w czułych objęciach potężnego wujaszka.
Odtąd koty bawiły się razem, ganiały i knuły przeciw nam spiski. Przed małym łobuzem trzeba było chować wszystko, bowiem każdy przedmiot doskonale nadawał się do zabawy. Pewnego dnia odebrałam mu kilkanaście landrynek w szeleszczących, foliowych papierkach. Położyłam cukierki wysoko na półce, skąd nie miał możliwości, by je zdjąć. Po kilku minutach usłyszałam charakterystyczne turlanie. Co jest!? Weszłam do pokoju i zobaczyłam siedzącego wysoko na drapaku Czesia, który zrzuca małemu cukierki, a ten w najlepsze się nimi bawi...

I nawet, gdy Joż robił sobie karuzelę z Czesiowego ogonka, a zirytowany Cześ zamiatał nim potem mieszkanie, odbywało się to w ciszy, po przyjacielsku i owocowało natychmiastowym osiągnięciem porozumienia.

8 komentarzy:

  1. :))) ale się uśmiałam. Początki bywają trudne. Nie mam doświadczenia z głośnym kotkiem, ale jak zabraliśmy z TOZ Ragiego, który miał ledwo miesiąc to przez dwa następne miesiące w pracy głowa spadała mi na biurko :)).

    OdpowiedzUsuń
  2. sympatyczna bardzo notka. jakie to szczescie, ze sa domy i ludzie, gdzie koty sa otoczone miloscia i opieka. wlasnie w panoramie pokazano cos strasznego, a ze sama mam koty i wiem jakie to piekne, madre i wesole zwierzatka, to strasznie przezywam, kiedy widze, ze ich braciom gdzies dzieje sie krzywda...

    basia bond

    OdpowiedzUsuń
  3. To prawda, gdy ktoś ma zwierzęta, obcuje z nimi na codzień, opiekuje się nimi i podziwia je, to ich krzywda tak potwornie boli, że aż trudno to sobie wyobrazić.

    Cieszy mnie, że notka się podoba.
    Posiedziałam dziś troszkę nad szatą graficzną. Jesień to moja ukochana pora roku i 3 koty trafiły do nas jesienią. Mam nadzieję, że bez problemu Czytelnicy przyzwyczają się do nowej wersji bloga. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Z przyjemnością od jakiegoś czasu śledzę przygody, a właściwie zwyczajne życie "kociej rodziny". Pozwala mi to na rozumienie mojego kota, mam go od 4 miesięcy i nie zawsze wiedziałam, o co mu właściwie chodzi. Dzięki kapitalnie prowadzonym blogu zaczynam wczuwać się w rolę kociej mamy. Gustawa kocham, stał się dla nas najważniejszym członkiem rodziny. Jest wspaniały, mądry i naprawdę wszystko rozumie. Nie sądziłam, że życie z kotem nie jest nudne.

    OdpowiedzUsuń
  5. Cudowne opisy zwyczajnego kociego życia. Mamy kota od 4 miesięcy - dzięki blogowi zaczynam rozumieć zachowania naszego Gustawa. Nie sądziłam również, że koty mogą być tak mądre i inteligentne. Cechy te przypisywałam wyłącznie psom (mieliśmy 16 lata owczarka niemieckiego). Okazuje się, że koty są wspaniałe - może tylko trochę inaczej. Pozdrawiam i czekam na dalsze wpisy

    OdpowiedzUsuń
  6. Wspaniałe opisy zwyczajnego kociego życia - dzięki temu dopiero teraz zaczynam rozumieć naszego kota. Mamy go od 4 miesięcy, przedtem był pies i zdawało mi się, że kot mądrością nigdy psu nie dorówna. Jest jednak inaczej. Kot co prawda jest inny, ale szybko okazało się, że uwielbiamy go oboje - jest cudownym, miłym i oddanym stworzeniem. Z przyjemnością czytam kolejne wpisy i czekam na następne. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Fajnie, fajnie! Bardzo dobrze pamiętam początki, Twoje pierwsze posty na miau i strach, że Czesio zrobi krzywdę Jożikowi :) A dopiero później okazało się, że jak zawsze prawda leży pośrodku, a Jożo był współsprawcą i inicjatorem wielu potyczek!
    Pisz Aniu, pisz! Zaglądam co i raz wypatrując nowych notek :)

    Gdyby nie udało mi się zalogować to pisałam ja - barba50...

    OdpowiedzUsuń
  8. Domyśliłam się, Basieńko, że to Ty. Jak sobie przypomnę te pierwsze rozpaczliwe posty wołające o ratunek, to i śmiać mi się chce i brzuch mnie zaczyna nerwowo boleć na samo wspomnienie. ;)
    Kochani, mam jeszcze jeden pomysł na posta "z przeszłości", a potem wracam do domku, więc znów zaczną się relacje "na żywo" z mirmiłowskich dróg i ścieżek :)

    OdpowiedzUsuń