środa, 2 lutego 2011

Podawałam kotu tabletkę...


Skłamałabym pisząc, że od początków istnienia Mirmiłowa koty chowały się zdrowo i bez problemów. Gdy Mirmiłowo nie było jeszcze Mirmiłowem, towarzyszący nam Czesio, nasza jedyna kocia pociecha, rozchorował się bardzo poważnie. Jak się okazało był on uprzejmy najeść się pierza z poduszek. Nim jednak zaistniała ostateczna diagnoza, a Cześ objawił istotę swej treści żołądkowej, po raz pierwszy zostałam postawiona przed koniecznością dokonania niemożliwego – podania kotu tabletki.
Tak, wiem – istnieją koty łykające tabletkę bez mrugnięcia okiem. Ba! Istnieją koci lekomani. Istnieją też właściciele przekonani, że to, iż kot dzielnie przyjmuje lek jest zasługą ich osobistej, wyjątkowej, anielskiej zgoła aury.
Co ty piszesz? No jak to nie chce łykać! MÓJ łyka bez najmniejszego problemu! Coś źle robisz.” - pisze mi na forum internetowym Poważna Osoba, Dysponująca Doświadczeniem. Natychmiast też pojawia się odpowiednia ikonka, wyraźnie podpowiadająca, że to ze mną jest coś nie tak. Ani chybi: nie roztaczam odpowiedniej aury, którą ona roztaczać potrafi. Ma wszak całe dwa koty, ja zaś tylko jednego. Ton jej wypowiedzi zdaje się sugerować, że to właśnie brak owej aury otulającej moją postać, niedoświadczenie, a kto wie, może i jakieś wewnętrzne, ukryte okrucieństwo, decydująco wpływa na fakt, iż kot
 mój, biedne zaiste stworzenie, nie lubi tabletek. Ona by mu podała. Z jej ręki by łyknął.
Tymczasem ja, nieunurzana w boskiej mgiełce, nietknięta palcem Wszechmocnego Doświadczenia, bez jakichkolwiek predyspozycji do bycia kocim aniołem, mokra, rozczochrana, usiłuję z szaleństwem w oku podać kotu niebywale gorzki lek.
Najpierw próbujemy jak przy psie: otwieramy dziobek (nie jest on wszak taki znów wielki, z czterdzestokilogramowym owczarem z pewnością było gorzej), wsuwamy tabletkę, zamykamy pysio i gładzimy po gardziołku. Łyknął? Łyknął. Jestem kocim aniołem! Zyskałam kolejny stopień specjalizacji w drodze do boskości. Allelu... Co? Wypluł? Jak to wypluł? Jakim cudem! Kot nie chomik. Gdzie on tę tabletkę przechował? No nic, spróbujemy raz jeszcze. Ucieka? No to go złapmy. Pod ziemię wszak nie zstąpił. Siadaj malutki na kolankach i otwórz buzię. No, prędziutko.
Nic z tego. Kot dostał nieuleczalnego szczękościsku. Na żądanie to on był skłonny otworzyć buzię tylko raz. W nagrodę wetknięto mu w nią nieprawdopobnie gorzkie diabelstwo. Tymczasem on się uczy szybko i drugi raz nikt go już nie nabierze. Właśnie dlatego, że jest „mądrym koteczkiem”.
Trzeba inaczej. Zawijamy kotka w koc na kształt dobrze uformowanego krokiecika. Duży sadza sobie zawiniątko na kolanach, Duża zaś z iście matczynym spokojem otworzy dziobek palcem, wetknie tabletkę głębiej i – voila! Rękawiczka? A po co! On ma malutkie ząb...
Ząbki zatrzymują się na kości mego palca wskazującego. Przez chwilę nie mogę złapać tchu, widzę gęstą czerwoną mgłę i zastanawiam się, czy naukowcy odkryli już zadziwiające powiązania nerwowe między palcem wskazującym a funkcjonowaniem układu moczowego. Przedziurawienie palca powoduje bowiem natychmiastowe przepełnienie pęcherza. Ciekawe, prawda?
No, ale nie poddajemy się. Druga tabletka przepadła? Nie szkodzi! Mamy trzecią, ostatnią. Podamy ją w masełku. Elegancko wetkniemy w maślaną kuleczkę i styknie!
- Przepraszam cię, ja naprawdę nie chcę być niegrzeczny, ale czy ty niepoważna jesteś? Co właściwie skłania cię do przypuszczeń, że ja to zjem? Na jakiej właściwie podstawie masz mnie za kociego matołka? Nie, moja droga, nie przyjmuję do wiadomości, że wygłupiasz się tak konkursowo w trosce o moje zdrowie. Nie przyjmę tego zadziwiającego produktu i nie mówmy już o tym.
Zostaję z podejrzaną kuleczką w dłoni, masło ścieka mi po palcach, kot układa się w fotelu, a mąż wychodzi po kolejne tabletki. Plan ich podania jest gotów: rozdrobnimy i podsuniemy w mleku.
Podsunęliśmy. To, co zirytowany Czesio powiedział nam stanąwszy nad miseczką nie nadaje się do publikacji. Mąż, litościwie pominąwszy milczeniem mój ostatni plan przeforsowania tabletki, podsunął pomysł zużytkowania strzykawki. Albowiem nie należy się poddawać.
Trudności piętrzyły się od samego początku. Tabletka była bardzo duża i bardzo gorzka. Nie pytajcie, skąd wiem. Rozpuszczenie jej w małej ilości mleka w najmniejszym nawet stopniu nie łagodziło goryczy. Większa dawka dodanego na osłodę płynu powodowała natomiast, że specyfiku robiło się po prostu za dużo. Przewidywaliśmy już (też się bowiem szybko uczymy), że zaaplikowanie mieszanki łatwe nie będzie, staraliśmy się zatem zredukować jej ilość i uniknąć katorżniczego wstrzykiwania, które trwałoby okrągły tydzień.
Gdy specyfik był gotów, mąż zasiadł z krokiecikiem na kolanach, ja zaś miałam za zadanie wcelować strzykawką w drący się dziobek i w odpowiednim momencie nacisnąć tłok. Czesio, mimo kocyka i ręczników, wił się jak piskorz. Otworzenie mu pyszczka, przytrzymanie i wstrzyknięcie leku było praktycznie niemożliwe. Ponadto ów zwierzęcy – podkreślam – lek był tak znakomicie spreparowany, że przy najmniejszym kontakcie ze śliną pienił się wręcz nieopisanie. Jedynie wstrzyknięcie go wprost do gardła miałoby sens, ale przy nieprawdopodobnie wiercącym się kocie, który kręcił główką na wszystkie strony w tempie po prostu obłędnym, takie działanie graniczyło z cudem. Usiłując przytrzymać miotający się łepek, raz po raz wstrzykiwałam do drącego się pysia odrobinę leku, starając się robić to delikatnie i stopniowo, by mały panikarz się nie zakrztusił.
Gdyby w tym momencie ktoś wkroczył w progi naszego domu, jego oczom objawiłby się do szaleństwa zirytowany, zawinięty w ręczniki kot, który toczy z pyszczka hektolitry białej piany, dorosły mężczyzna, który na klęczkach rozpaczliwie usiłuje uspokoić i utulić drące się, zapienione zawiniątko i ja – miotająca się naprzeciwko tej dwójki, ze strzykawką po raz kolejny przygotowaną do strzału i dłonią usiłującą delikatnie, acz stanowczo, przytrzymać dziób histeryka. W atmosferze apokaliptycznego zdenerwowania, na tle rozdzierającego miauczenia kota i histerycznej litanii męża (która miała brzmieć uspokajająco), celując strzykawką w rozdziawiającą się raz po raz kocią paszczękę... ponownie wystrzeliłam! Do końca!
I w tym momencie stało się coś dziwnego. Nie wiedzieć czemu wypuszczony nagle z ramion Dużego kot wystrzelił również i w ułamku sekundy znalazł się w drugim pokoju. Mąż natomiast, przerwawszy w pół słowa energiczne swe pienia, zamilkł jak zaklęty, tępo wpatrując się w przestrzeń.
A potem... mlasnął. Mlasnął raz, mlasnął drugi, skrzywił się jak nieboskie stworzenie, dramatycznie coś przełknął i z rozpaczą rzucił się na stojącą obok buteleczkę kociego mleka.
Nakarmiłam go bowiem lekarstwem. Bardzo hojnie, lecz nie wprost do gardła.

29 komentarzy:

  1. Oj wiem ,jak to jest jak się kotu chce podać -Nospę...a on jest przeciw :-( Nagle nasze najukochańsze kociątko ma diabła za skórą i rogi wyłażą :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj...trzy razy w życiu mnie też spotkało to wątpliwe szczęście. Wniosek mam Miraniu jeden, za to można przyjąć go jako pewnik. :-) Nie mam aury ani nawet maleńkiego śladu boskiej mgiełki ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. I całe szczeście, Kiczulko. Całe szczęście. Twoja "Przedmówczyni" - Miętka - chyba też tego nie ma :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Też nie mam aury:))ale po kolejnych nieudanych próbach podania leku kotu,opatentowałam taki sposób.Biorę kartonik długości ok 10 cm i szerokości ok 2 cm.Zginam na pół wzdłuż.Zgniatam tabletkę na proszek ,wsypuję w rowek.Teraz druga osoba chwyta kota na ręce jak niemowlę.Chwyta mu przednie łapki,a ja otwieram pyszczek i wsypuję szybko zawartośc kartonika do pyszczka.To musi się dziac szybko,bo kot się wyrywa,ale można dac radę.Tak mu podałam furaginę która też nie należy do miłych leków.

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny pomysł! Dzięki Basiu. Wprawdzie Czesia teraz już nie da się wziąć jak niemowlę, bo waży 10 kg i nie poleży spokojnie nawet przez pół sekundy, ale z Jożikiem, Misiem czy Polą powinno się udać :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Dro0ga Miranio! (Miraniu???)
    Musisz wszak w sposobie Bozenas uwzględnić jeszcze istnienie u kota tylnych łapeczek, na króre pomagają jedynie rękawice spawalnicze, takie po pachy! :-))
    A wiem o czym mówię... Po ostatnim szczepieniu, pomimo wydatnej pomocy osób trzecich, skończyłam z przegryzionym na wylot stawem w palcu. Do dziś nam uraz i sztywnawy palec. Ale moje koty kocham nadal bezwarunkowo. Weterynarza natomiast jakby mniej...

    OdpowiedzUsuń
  7. Oooo, tylne łapeczki i ja znam bardzo dobrze. Zdecydowanie lepiej niżbym chciała. Poznałam je, że tak powiem, niemalże do szpiku kości.
    Kiedyś, gdy czesałam Polę, oparła się tylną łapką o wnętrze mojej dłoni i... odepchnęła. Przez prawie cztery tygodnie ręka się goiła, bo rana była akurat na samym zgięciu. Ja zaś mogłam sobie dokładnie pooglądać, co mam w środku.
    Ale, nie straszmy miłych Gości, którzy może właśnie w tej chwili wahają się nad przyjęciem do domu kotka. ;) Tylne łapki, Mili Państwo, unieruchamiamy, izolujemy i w ogóle traktujemy jak bombę, której czas wybuchu jest nieokreślony.

    OdpowiedzUsuń
  8. ale sie usmialam!
    na przestrzeni lat mialam pare kotow-mam nadal 2...
    koty przybledy,kotka z wyboru,kot adoptowany...dzieci "kotki z wyboru". kazdy kot byl inny i kazdy inaczej przyjmowal tabletki. jak rowniez pigulki antykoncepcyjne-co tydzien...
    jedna kotka tylko w zoltym serze-bez problemow o ile nie doszla do wniosku,ze to inny ser....
    druga tylko w pasztecie,sera nie tykala....
    kotka z wyboru dala sobie wetknac wszystko z lekkimi tylko oporami...ale z kocurami,ooooooo,to inna sprawa.walczyly jak lwy,wyniuchaly tabletke we wszystkim (nawet w tunczyku) a jeden na wszystkie silowe akcje reagowal biegunka(kot adoptowany-byl mieszancem main coona,ale jestem pewna,ze byl to mieszaniec skunksa-to byl powod wydania go do nas-z niezadowolenia robil pani kupe na lozko....)-wiec wszystko musial dostawac w pascie na lapke-wtedy sie czyscil i wszystko zlizywal...ale czasami strzepywal na sciany :)
    pozdrawiam wszystkich milosnikow kotow,Aska

    OdpowiedzUsuń
  9. Ojej, biedny Duży . xD
    Mój kot jest mądry - udaje że połknał, ale gdy tylko damy mu spokój wypluwa gdzies w kąt . xdd

    OdpowiedzUsuń
  10. Oddałam głos .:)
    Uwielbiam tego bloga . Ja na szczęście nie miałam okazji dawać kotu leku . (jeszcze) :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Czy my się znamy czy to tylko przypadkowa zbieżność awatara?

    A tak przy okazji to gratuluje dobrej pozycji w konkursie Onetu i zapraszam do czytania o blogach pretendujących do tytułu bloga blogerów na http://pelnakultura.wordpress.com

    OdpowiedzUsuń
  12. Bardzo dziękuję za głosy. Ogromnie się przydadzą, bowiem wciąż balansujemy na krawędzi.
    Pełnakulturo, nie sądzę, byśmy się znały, chyba, że na kocim forum logujesz się pod nickiem Theodora. To ją właśnie prosiłam o pozwolenie na korzystanie z awatara, teraz jednak widzę, że jest on dość popularny. Ktoś zauważył ten obrazek nawet w pocztowym okienku :D Do artykułu zaraz zajrzę. Dziękuję za namiar.

    OdpowiedzUsuń
  13. Przepraszam najmocniej. Powinno być "nie sądzę, byśmy się znali". ;) Z pewnością nie logujesz się pod nickiem Theodora ;) ;)

    OdpowiedzUsuń
  14. Jako osoba, która właśnie w tej chwili waha się nad przyjęciem do domu kotka, poczułam się troszkę zaniepokojona ;)

    OdpowiedzUsuń
  15. Jestem w tej chwili gotowa wykasować cały post i wszystkie komentarze, abyś miała wrażenie, że to był tylko niepokojący sen, i żeby kot jednak trafił do Twego domu :D
    Życzę Ci... ekhem... prawdziwego kociego lekomana! :D

    OdpowiedzUsuń
  16. A najlepiej - aby się po prostu zdrowo chował. I dawał Ci mnóstwo radości. :)

    OdpowiedzUsuń
  17. Z kotami, jak z dziećmi... Mój syn też wierzgał ostro, kiedy próbowałam mu zapuścić krople do oka, ale nie zamieniłabym go na innego! Moich kotów zresztą też!!! Annawwalii, nie wahaj się! Do odważnych świat należy!!! :-))))

    OdpowiedzUsuń
  18. Piękny komentarz!!! Szkoda, że nie można kliknąć "To lubię!".

    OdpowiedzUsuń
  19. Annawwalii,dom bez kota jest smutny...
    i mimo wszelakich problemow-zawsze udalo sie kotu podac lek -a moja corka,hmmmmmmmmmm,wychodzi z chorob jak w XIX wieku bo nie jestem w stanie NIC jej podac.fakt,ze prawie wcale nie choruje...
    ale -jak Anonimowy- nie oddalabym nikogo!
    Aska

    OdpowiedzUsuń
  20. Aż sobie poobserwuję :))))

    Pozdrawiam serdecznie
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
  21. Bardzo, bardzo mi miło!

    Moi Drodzy, jutro ostatni pełny dzień głosowania. Kciuki (oraz smski) są niezmiernie potrzebne.
    Pozdrawiam!!

    OdpowiedzUsuń
  22. No dobra, zapytam :) Może te pytania wydadzą się głupie, ale muszę się zastanowic rówież nad takimi kwestiami zanim wezmę zwierza na zawsze: dośc często wyjeżdżamy na weekendy a przynajmniej 3-4 razy w roku na tydzień-dwa, powiedzcie mi jak koty znoszą np. podróże, i czy można je ze sobą zabierac? Czy lepiej zostawiac w domu? Co zrobic, jak się wyjeżdza na dłużej, jak koty znoszą np. te tzw. kocie hotele? I jeszcze jedno mnie nurtuje, trochę szkoda by mi było trzymac kota cały czas w domu, mam ogródek, no ale czy on mi z tego ogródka najzwyczajniej w świecie nie zwieje.. ?:)
    Pomóżcie..

    OdpowiedzUsuń
  23. Jak koty znoszą kocie hotele? - trudno powiedzieć. Wiem, że u mnie przynajmniej 3 z czterech kotów byłyby bardzo wystraszone. Wbrew obiegowej opini koty z dala od domu, bez towarzystwa właścicieli, radzą sobie o wiele gorzej niż psy. Mnóstwo kotów, oddanych do schronisk, przestaje jeść i umiera z tęsknoty. Dlatego sądzę, że kot w hotelu może być smutny, stęskniony i zestresowany. Niemniej jednak nie znam nikogo, kto by w hotleu kota zostawiał, więc moja opinia może nie być miarodajna. Nie znam hoteli, nie znam warunków w nich panujących. Najlepszym rozwiązaniem jest zostawić kota w domu i zoganizować dochodzącą osobę, która poda jeść, zmieni nieczystości w kuwecie. Kot Waszą nieobecność najprawdopodobniej prześpi. Najidealniej jest poprosić kogoś, by z kotem na czas Waszego wyjazdu zamieszkał. Wiele kotów podróżuje ze swymi właścicielami. Jeśli nie są to jakieś oszałamiające, wielogodzinne trasy, to w sumie - czemu nie?
    Na weekend spokojnie możesz kota zostawić samego. Pochować niebezpieczne przedmioty (sznurki, małe rzeczy, które może połknąć), pozatykać szpary, koniecznie pozamykać (!) okna, nasypać suchej karmy, ponalewać wody do misek i zostawić powiedzmy 2 kuwety. 2-3 dni wytrzyma spokojnie sam, choć będzie się nudził.

    Co do wychodzenia. Kot nie tyle ci ucieknie, co narażony będzie na rozmaite niebezpieczeństwa (auta, psy, okrutnych ludzi). Ale jeśli masz dom z ogrodzonym ogrodem, bezpiecznym, wiesz, że kot nie wybiegnie pod auto, to myślę, że spokojnie możesz go wypuszczać, pamiętając o częstym odrobaczaniu. Jeśli jednak kot ma możliwość wyjścia na ulicę, dostania się pod auto - zrezygnuj z wypuszczania. To mit, że kot musi być "wolny". Kot absolutnie szcześliwy i najbezpieczniejszy jest przede wszystkim z ludźmi, nawet w bardzo małym mieszkaniu. Powinien mieć tylko drapak i zabawki, oraz uwagę i towarzystwo Dużych. Jeśli ogród masz bezpieczny, ogrodzony, z dala od aut, psów i innych niebezpieczeństw - to bym się nie martwiła. Do pełnej miseczki i kochających rąk kot zawsze wróci.

    OdpowiedzUsuń
  24. Dzięki - trochę się rozjaśniło. Na pewno wezmę pod uwagę to co napisałaś. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  25. Mój sposób na podanie kotu tabletki-rozpuszczam w 2-3ml wody lub mleka,lek podaję strzykawką wkładając jej koniuszek do pyszczka z boku.Powoli naciskam tłok,płyn leci na języczek,futrzak łyka.mój co prawda już oswoił się z takim przyjmowaniem leków jednak na początku zawijałam te moje wierzgające 6kg futra w koc.Powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
  26. Sms wczoraj wysłałam a jak tam Jożik po kąpieli?:)
    Tak sobie czytam Wasze podchody z podawaniem leków.Ktoś napisał,że wsypuje kotu z papierowej rynienki rozdrobniona tabletkę prosto do pyszczka-a nie obawiasz się,że proszek wpadnie kotu do tchawicy i może się zachłystnąć?
    Ja mam też problem z podawaniem leków/albo raczej miałam/tyle,że u owczarki niemieckiej.Kiedyś musiałam jej podać sproszkowany lek rozpuszczony w wodzie i podany strzykawką.Nie opiszę Wam co działo się u mnie w domu a nie mam nikogo do pomocy.Na drugi dzień spytałam weta czy ten lek mogę podać np.rozsmarowany na kawałku mięsa i zawinięty w roladkę.Mogłam.Szkoda tylko,że wet od razu nie udzielił mi"fachowej"porady co kosztowało mnie masę nerwów nie mówiąc o mojej Pandzie.Wiem z Waszych blogów/a czytam je z ogromną przyjemnością/że koty też lubią i jadają surowe mięso.Może warto spróbować rozkruszyć tabletkę i podać w kilku małych,mięsnych roladkach?:)))

    OdpowiedzUsuń
  27. Dziękujemy za smska! Jożik będzie kąpany jak tylko wrócę do domu :)
    Z owczarkiem nie miałam problemu. Otwierałam mu paszczę, wkładałam lek głęboko, głęboko i przytrzymywałam dziób zamknięty. Nie wiedział, czemu tak, ale na hasło: chodź, damy tabletkę, siadał grzecznie i czekał. :D
    Co do surowego mięsa: wiem, że to zdrowe, wiem, że korzystna jest dieta BARFowa, ale ani Jożik ani Czesio surowego mięsa po prostu jeść nie mogą. Mrożę nawet do 72 godzin - zawsze się któryś zatruje. A lek wyczują zawsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja widzę, że mam cudną kotę. Leki podaję 3 razy dziennie w kocim kabanosku i nie mam żadnych problemów.
      Ależ węch mają Czesio i Jożik!
      Nadrabiam zaległości, się szybko mi idzie bo na przemian bawię się świetnie i wzruszam do łez.
      Pozdrawiam :-)

      Usuń
    2. To ja widzę, że mam cudną kotę. Leki podaję 3 razy dziennie w kocim kabanosku i nie mam żadnych problemów.
      Ależ węch mają Czesio i Jożik!
      Nadrabiam zaległości, się szybko mi idzie bo na przemian bawię się świetnie i wzruszam do łez.
      Pozdrawiam :-)

      Usuń