czwartek, 10 marca 2011

Gołąbek (nie)pokoju. Cz.III

Gołąbek podejmował kolejne, niezbyt udane próby latania. Coraz dłuższe, coraz bardziej energiczne, wciąż jednak kończące się na naszym podwórku, co groziło mu atakiem ze strony dzikich kotów, psów czy nawet ludzi. Podjęłam decyzję o wywiezieniu go i... popadłam tym samym w konflikt z małżonkiem, odsądzającym  mnie niemal od czci i wiary.

- Pozbyć się go chcesz! Co on ci przeszkadza? Taki malutki. Mógłby sobie z nami mieszkać - słyszałam bezustannie.
- Nie chcę się go pozbyć, ale zrozum, nie możemy go od 3.00-4.00 w nocy pilnować. Człowiek jest tak błędnie skonstruowany, że spać jednak musi. A on wylatuje niemal w środku nocy. Coś go po prostu zeżre. No nie mogę spać na balkonie z gołębiem w objęciach! Zasypiać o 19.00 i wstawać o 3.00. Za dużo ode mnie wymagasz. Musimy go gdzieś wywieźć i zapewnić mu bezpieczne warunki do dalszej nauki latania. No bądźże rozsądny...
Mąż rozsądny nie był. Okazało się, że jestem okrutna, bo nie zamierzam chodzić spać z kurami, sypiać na świeżym powietrzu, a gołąbek nie chce robić za przytulankę. Uświadomiłam jednak mężowi, że będzie musiał z tym moim okrucieństwem żyć i im szybciej podejmiemy jakieś kroki w celu wypuszczenia gołąbka, tym krótsze będą wzajemne żale.
Zapakowaliśmy zatem naszego gościa do transportera i wyjechaliśmy. Wyprawa po okolicy zamieniła się w podróż roku. Miejsca na wypuszczenie naszego skrzydlatego dziecka szukaliśmy od popołudnia do późnych godzin nocnych, kłócąc się zaciekle. Wszędzie bowiem było coś nie tak. A to za daleko od siedzib ludzkich i gołębich stad, a to za blisko psów i kotów. A to za bagniście, a to za skaliście. Słowem - bij zabij, miejsca dla jednego ptaka nie szło znaleźć.
Jedno z miejsc wydało nam się idealne. Za dworcem kolejowym. Idealna odległość od stad gołębich, od ludzi, od potencjalnego pożywienia, i od zwierząt. Wysypaliśmy maluchowi papuzią karmę i zostawiliśmy pod bezpiecznym krzaczkiem, czając się tuż obok, z drżeniem serc i bez mała ze łzami w oczach.
Malec rozprostował skrzydełka, poderwał się do lotu i... podfrunąwszy spory kawałek, wpadł do diablo głębokiego rowu, miedzy pokrzywy i rozmaite ostre zielsko. Mąż, niewiele myśląc, rzucił się na ratunek, gubiąc trampki, parząc się pokrzywami, podtapiając w błotnistym gruncie. Potykając się, ryzykując połamanie kończyn na śliskim błocie, schodził coraz niżej, szukając ptaka między zielskiem. Wyciągnąwszy go z wielkim trudem, uświadomił mi, że oto w naszych poszukiwaniach musimy wziąć pod uwagę kolejne kryterium - wysokość traw i obecność chaszczy. Maluch, wpadając w zieloną pułapkę skazany jest bowiem na śmierć głodową.
Jasny gwint.
Błąkaliśmy się po całej niemal kotlinie, nim wpadł nam do głowy pomysł najprotszy z możliwych. Ptasia Wyspa w pięknym parku zdrojowym, znajdującym się w sąsiedniej miejscowości. Ptasia Wyspa - z budkami lęgowymi, karmnikami, z dala od tras spacerowych, a jednocześnie blisko miasta i tysięcy ptaków.
Dotarliśmy do niej ciemną nocą i stosując rozmaite skomplikowane oznaczenia, ukryliśmy ptaszka w miejscu nam tylko wiadomym. Uspokojeni choć dziwnie smutni wróciliśmy do domu. Wystarczyło parę dni, a człowiek przywiązał się do skrzydlatego wypłosza jakby co najmniej samodzielnie jajo wysiedział.
O 5.30 obudził mnie przenikliwy szept:

- Śpiiiiiiiszszszsz?????? No śpisz? Eeeeejjj, no, obudź się! Śpiszszsz??
- Teraz już nie. Snem kamiennym jakoś mi nie idzie. Co jest?
- Bo ja tak sobie pomyślałem, że chyba powinniśmy tam pojechać.
- Yyyyy!?
- No tam, na tą wyspę. Wiesz, tak dla spokojności sumienia.
Zmęłłam w ustach informację, że moje sumienie odznacza się kryształową czystością i spokojem i... zaczęłam się ubierać. Krótko po 6.00 byliśmy na miejscu.
Wokół nie było śladu ani ptaszka, ani jakiejkolwiek awantury. Malec musiał odlecieć lub ćwiczyć latanie gdzieś niedaleko. To, iż nie znaleźliśmy najmniejszych śladów grożącego mu niebezpieczeństwa nie uspokoiło jednakże mego męża, który udał się po informacje do łowiącego w pobliżu wędkarza. Przesłuchiwany hobbysta wyznał, że oddaje się swej pasji od prawie dwóch godzin i nie ma siły - nic nie pożarło w tym czasie naszego skrzydlatego podopiecznego. Na pewno by to zauważył.
Przetrząsnąwszy parkowe ścieżki, przekonany, że jakimś cudem wszystko się powiodło, mąż zezwolił na powrót do domu.
Wciąż żywimy nadzieję, że postąpiliśmy, jak należy i malec nauczył się w końcu latać.
Jeśli zrobiliśmy coś źle, najuprzejmiej proszę nas o tym nie powiadamiać. :) Chcieliśmy bowiem jak najlepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz