wtorek, 12 sierpnia 2014

O Misiu, który stał się Ślonzokiem.

Przeprowadziliśmy się na Śląsk. Całą rodziną.
Nie wspomnę nawet o tym, że wpierw - nieludzko zmęczeni - załadowaliśmy caluśki nasz dobytek na ciężarówkę pewnych miłych panów i wysłaliśmy ją w świat bez żadnego pokwitowania... Nie napiszę, że zostałam jedynie w kapciach, koszulce i spodniach bojówkach, przepasanych sznurkiem, szpagatem, bo i paski pojechały... Nie nadmienię, że panowie (z naszym dobytkiem, pralką, lodówką, kuchenką, komputerami, telewizorem) zaczęli się spóźniać, gdy oczekiwaliśmy ich w miejscu przeznaczenia i miałam już wizję, że moim przeznaczeniem będzie życie nędzarki... Nie podejmę tematu samochodu rozkraczonego na autostradzie w środku nocy... Przemilczę deskę, która zaatakowała Dużego, tak, że pobyt na Śląsku rozpoczął od wizyty w szpitalu... (Ja naprawdę nie sądziłam, że w człowieku jest tyle krwi, którą czułam się w obowiązku sama zatamować). Pominę te - z pewnością sensacyjne szczegóły - i skupię się na przeprowadzaniu kotów.

Pola była chora. Po naszej przeprowadzce żyła jeszcze ponad pół roku pod opieką moich teściów. Potem odeszła, szczęśliwa i spokojna. Na Śląsk jechaliśmy zatem z czterema bambaryłami: Czesiem, Jożem, Misiem i Bolem. Zgromadzeni w czterech transporterach, ustawieni jeden na drugim, jechali osobówką, grzeczni jak aniołki. Przez sześć godzin (oczywiście, zepsuł nam się po drodze samochód) nie usłyszeliśmy słowa skargi. Nawet piśnięcia. Nie wiedzieliśmy wówczas, że za rozkoszny spokój przyjdzie nam straszliwie zapłacić.

Koty przybyły do mieszkania, w którym wszystko było już gotowe do rozpoczęcia nowego, szczęśliwego bytu. Miały swoje meble, drapak, łóżeczka. Wyszły z transporterków, obwąchały wszystko i ruszyły na poszukiwania swoich miejsc. Wieczór mijał sielsko, dopóki nie pogasły wszystkie światła. Wtedy bowiem Miś... zaczął się D.R.Z.E.Ć. Tej nocy, najdłuższej w moim życiu, nie zapomnę póki istnieć będę. Nigdy nie przypuszczałam, że z kota może się wydobywać taki wyjący, upiorny dźwięk. Miś zawodził jak syrena, straszliwie, tragicznie, niepomny na to, że wokół mam sąsiadów, z którymi będę zmuszona żyć jeszcze długie lata. Miś się gubił (w malusim, dwupokojowym mieszkanku), Miś tęsknił, Miś nie rozumiał, Miś!! Chciał!! Do!!! Domku!!! A domek odległy o 350 km... Co więcej - domek oddany, nienależący już ani do Misia, ani do nas. Nosiłam, tuliłam, uspokajałam, wtykałam w rozdarty dziób smakołyki - nie pomagało nic. Ani drzwi otwarte, ani zamknięte. Wreszcie, w środku nocy, zaczęliśmy przesuwać meble, wierząc, iż czynimy to po cichu, by układ choć trochę przypominał Misiowi niegdysiejszą naszą sypialnię. Nic nie pomogło.

Gdy pierwsze promienie słońca ochoczo wdarły się do naszego gniazdka (a mieszkanie mamy ślicznie usytuowane, z oknami na wschód), wydobyły z ciemności nasze sino-koperkowe, zdruzgotane oblicza, naszą rozpacz i bezradność w oczach, słowem - ślady naszej całonocnej walki. Słoneczko otuliło też Misia, który wreszcie zasnął, a obudził się... Ślonzokiem. Prawdziwym. Górnikiem z dziada pradziada, o niekwestionowanym pochodzeniu. I nigdy, przenigdy nie dał nam już odczuć, że pochodzi z innych miejsc.

(W wolnej chwili wstawię Wam więcej fotek. Dziękuję, że jesteście i o nas pamiętacie. Jestem zszokowana skokiem statystyk, ilością gości oraz faktem, że pamiętaliście o nas nawet wtedy, gdy nie pisałam. Moim marzeniem, przyznaję szczerze, jest rozkręcić teraz w podobny sposób blog o książkach. Zapraszam czytaczy.)

17 komentarzy:

  1. WIĘCEJ, WIĘCEJ, WIĘCEJ....

    OdpowiedzUsuń
  2. Witamy na Śląsku (wprawdzie ja z Opolskiego - ale też Śląska). Też przeprowadzałam się z kotem. Z blokowego poddasza do domu na wsi. Nasza Perełka pierwsze 3 doby spędziła na poddaszu domu. Po zejściu z piętra obwąchała cały parter i koniecznie chciała wyjść na podwórko. Po długich "błaganiach" uległam. A to był wieczór. Noc nie przespana, bo nasłuchiwałam czy wraca. Wróciła rano. Przeszczęśliwa. I tak było do końca jej dni. Dzień w domu, noc poza nim (poza zimową porą). Przynosiła mnóstwo prezentów ze swoich nocnych wypraw (a to miastowy kot był przecież): krety, jaszczurki, myszy, nornice, czasem zdarzał się ptaszek. Szkoda, że teraz już za tęczowym mostem - od pół roku. Zawiodły nerki. Z prawie 10 lat życia 6 lat przemieszkała na wsi. Wszystkim posiadaczom kotów mówię: nie bójcie się przeprowadzki z kotem, bo on jest przyzwyczajony do ludzi, niekoniecznie do miejsca. Pozdrawiam. Gosia

    OdpowiedzUsuń
  3. Miranio, brakowało Cię / Was bardzo. Dobrze, że wróciłaś. Łza się w oku zakręciła, że kociej dziewczynki już nie ma :(

    OdpowiedzUsuń
  4. Polcia, mimo naszych starań - nie była u nas szczęśliwa. Odżyła u teściów, gdzie była jedynym, maksymalnie rozpieszczanym kotem. Tu też zawiodły nerki, miała ok. 12 lat, a może nawet znacznie więcej.

    Gosiu, to prawda - koty chcą być z ludźmi, nie w konkretnym miejscu. Miś dał nam straszliwy wycisk, ale to była jedna noc. I jeden kot spośród czterech.
    Bolka przeprowadzka uczyniła przeszczęśliwym. Matko i córko, ile się działo!! Jak nieopisanie i bez końca można było przeszkadzać!! Ale o tym to już może w kolejnych odcinkach... Raz bowiem Boluś zapolował... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj! To koniecznie napisz o Bolusiowym polowaniu. Strasznie ciekawa jestem ;)

      Usuń
  5. Witamy ponownie ;) Dobrze, ze wszystko się ułożyło.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tez ślązara jestem, ale wyemigrowałam do Wroclawia :).
    Pisz, pisz...
    Czekamy juz tak dlugo :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Jak ja się za Wami stęskniłam:)))już myślałam,że jesteś kolejną osóbką której znudziło się pisanie bloga:))))dobrze że jesteście z Waszą czeredką:)))witamy na Śląsku:))))

    OdpowiedzUsuń
  8. Cieszę się,że na nowo będę u Was bywać.Wszystkiego dobrego:)))

    OdpowiedzUsuń
  9. Ależ miło czytać Twojego boga znowu! Nie wiedziałam o Polci - przykro mi bardzo. Cieszę się, że poczuliście się dobrze na Śląsku :-)

    OdpowiedzUsuń
  10. Dziękuję tysiąckrotnie za ciepłe słowo! :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Jej, jak ja się cieszę :)))

    OdpowiedzUsuń
  12. Jak zawsze: cieszę się ,że Cię (Was!!) widzę w doskonałej formie literackiej:)
    Cóż - skoro blog ruszył, nie mam już wytłumaczenia i musi ruszyć wątek kotkinsowy...
    Przeprowadzka przed nami, za jakieś dwa tygodnie.
    I już się boję...
    Kotkins

    OdpowiedzUsuń
  13. Niech się Twój Misiek cieszy, że w sumie podobnie do domku. Moje kociambry po przenosinach z Hongkongu do podlondyńskiej wiochy jeszcze po ponad roku się nie przywyczaiły do zimna tutaj ;)

    Beanie zimą nauczył się spać mi na głowie, żeby mu ciepło było. I się nie oduczył!! :)

    Ling Ling

    OdpowiedzUsuń
  14. Ling Ling, nie mogę uwierzyć, że nie ma Cię w Hongkongu!!

    OdpowiedzUsuń
  15. Jak milo poczytac o Mirmilkach i zobaczyc moja ulubiona kocia mordke.

    OdpowiedzUsuń
  16. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń