niedziela, 6 grudnia 2009

Pingwinek


Szłam sobie w piątek z pracy od nieco nietypowej strony. Przeciskałam się przez zatłoczony w godzinach szczytu chodnik, gdy nagle ujrzałam siedzącego na murku, w centrum miasta, kota. Wpatrywał się we mnie intensywnie i gdy tylko na niego spojrzałam, usłyszałam radosne "cześć!". Ewidentnie się znaliśmy. Zwykle, gdy spotyka się na ulicy znajomego, i to - wnioskując z tonu powitania - dobrego znajomego, ma się dwa wyjścia: pójść z nim na kawę lub zaprosić go do siebie. Mój czarno-biały znajomy jednakże nie tyle kawy się domagał, co porządnego obiadu. Zdążył mnie krótko poinformować, że nie dzieje się dobrze, nie ma gdzie mieszkać, telepie się z zimna i głodu, a jakiś "życzliwiec" (pies? człowiek?) solidnie pokaleczył mu bok. W najblizszym sklepie zaopatrzyłam się zatem w serduszka drobiowe i poczęstowałam swego kolegę. Zjadł 7 sztuk, wprawiając mnie w niezłą konsternację. W tzw. międzyczasie pilnowałam, by nikt nie przeszkadzał mu w wilczym połykaniu jedzenia, intensywnie myśląc, gdzie by go tu ulokować. Nie wymyśliłam nic, poza jednym - do domu wziąć go niepodobna. Brak możliwości izolowania, w perspektywie zarażenie własnej czwórki ewidentną chorobą skóry, brak finansów na leczenie... Tymczasem koleś zaczął wspinać się na kolana. Coś tam opowiadał, a co najgorsze - nie zamierzał pozwolić mi odejść...

Odeszłam jednak i ze ściśniętym gardłem wróciłam do domu. Makabryczne wyrzuty sumienia zasznurowały mi przełyk, nie pozwalając nawet na wypicie gorącej herbaty. Wreszcie zaczęłam dzwonić. Po kwadransie okazało się, że złota, anielska istota, jaką jest moja znajoma z pracy, przyjmie pingwinka z całym wątpliwym dobrodziejstwem inwentarza.

Drogę powrotną do miejsca pobytu kota pokonałam w tempie absolutnie ekspresowym, wymachując transporterem niczym wiechciem najcudniejszego kwiecia. Pingwiś powitał mnie słowami: no nareszcie! Niby ile mam tu czekać, co??? I po otworzeniu drzwiczek transportera wlazł do środka, jakby to była najzwyczajniesza i najbardziej oczywista rzecz na świecie. Nawet nie potrzebowałam skórzanych rękawic.

Parę godzin przesiedział w mojej sypialni, nakarmiony, ogrzany. Podarowałam mu na pamiątkę swój sweterek, który został przez kocurka wyciumkany i udeptany z wielkim uznaniem. Wieczorem pingwiś pojechał do nowego domku, gdzie natychmiast po wyjściu z transporterka ulokował się na rękach nowej pani.

Lubię takie landrynkowe zakończenia :D :D

1 komentarz:

  1. Super opowieść :-) Zupełnie nie podobna do tych słyszanych o łapaniu kocich bezdomniaczków .

    OdpowiedzUsuń