poniedziałek, 11 stycznia 2010

Smutasowo...


Nie ma dla mnie nic gorszego niż choroba kotów. Można posprzeczać się z mężem - a potem sobie to do upojenia wyjaśniać; można nie radzić sobie z wieloma sprawami i z bezsilności wpadać w dół głębokości Rowu Mariańskiego (nikomu nie polecam takiej emocjonalnej wycieczki), jednak w moim przypadku to dolegliwości mruczków rozbijają świat w drobiazgi.
Mój najufniejszy kocurek siedzi smutny za łóżkiem i popłakuje. Dostał zastrzyk. Nie wiem, czy coś źle zrobiłam, czy on za bardzo się wiercił, dość, że zabolało. Ostro. A na dłoni Dużego po raz pierwszy zostały paskudne szramy po ząbkach. I się martwię: że maluch starci zaufanie (był uosobieniem ufności), że zrobiłam mu krzywdę, że trzeba będzie podać jeszcze kilka zastrzyków, a on z każdym reaguje coraz gorzej. Mam wrażenie, że to nie zastrzyk tak naprawdę boli, ale fakt, że aplikuje go Duża. Bo Duża dotąd tuliła i kochała, a nie kłuła igłą.
Za oknami Mirmiłowa istny koniec świata. Chociaż nie - koniec świata ma być podobno wtedy, gdy drogowcy zaskoczą zimę. Na razie - starym zwyczajem - rzecz przedstawia się odwrotnie. Jak zwykle.
A ja tkwię sobie na kształt rozwalającej się rudery, podtrzymywanej przez rusztowanie z kotów. Niewiarygodne, jak one wiedzą, że jest źle. Wchodzę do domu i od progu wita mnie Polcia. Czesio siada w kuchni i nadstawia pućki do miziania i buziaczków. Zagaduje. O coś pyta, opowiada, skarży się. Ani przez chwilę nie jestem sama. Pola godzinami leży mi na kolanach, układa się w łazience podczas mojej kąpieli, Miś śpi przy mnie na poduszce, choć nigdy dotąd tego nie robił. Są jak cienie. Gdzie ja - tam one. Nawet te najmniej przytulaśne, jak chociażby Mirmiłek.
U moich rodziców mieszka owczarek niemiecki - Bari. Ma już prawie 12 lat. Choć jest niezmiernie mądrym psem, nigdy właściwie nie dał mi odczuć, że jestem dla niego ważna. Całą swą ogromną inteligencję Bari wykorzystuje do osiągnięcia swych celów: wyjścia na spacer, otrzymania psiej czekoladki czy ciasteczka. O zmyślności tego psa można pisać książki. Jednak, o ile Bari jest szalenie przedsiębiorczy, o tyle koty są ... kochające i oddane. Dziwne, prawda?
Pierwszego kota (niebieskiego brytyjczyka, Czesia) chciałam mieć, by przede wszystkim napawać się jego niespotykaną urodą. Potem jednak przekonałam się, że nie ma wierniejszego przyjaciela. Nie ma istoty, która każdą komóreczką ciała potrafiłaby powiedzieć "kocham cię". Tylko kot to potrafi. Może w tym właśnie tkwi jego magia...
Nie wiem, jak bym zniosła obecne dni bez kotów. "Im dłużej przebywam z ludźmi, tym bardziej kocham i cenię moje zwierzęta" - powiedział ktoś mądry. Niestety, przekonałam się o tej prawdzie tak samo dotkliwie, jak o tym, by "uważać na marzenia, bo niestety lubią się spełniać". Rzeczywiście, mają tę fatalną właściwość. Jeśli tylko uwolnię się od skutków poprzednich rojeń, przed kolejnymi świętami zażądam, by nikt nie życzył mi "spełnienia marzeń". Zdrowa chcę być i radosna. Pociechy z kotów proszę mi życzyć, ale broń Boże tego, by się marzenia pospełniały. Nie chcę.
Chociaż - o kotach warto marzyć. Gdy inne marzenia rujnują Dużym życie, kot miękką łapcią zawsze wygrzebie ich spod gruzów. ;) ;)

3 komentarze:

  1. Wiem, nie ma gorszego uczucia, niż kotek, uciekający i chowający się w najgłębszą dziurę... ze strachu przed Dużą. Jak wytłumaczyć, że to lekarstwo i że trzeba je brać?
    Fasolek jeszcze przez kilka dni po wizycie u weta chował się przede mną, gdy widział, że się zbieram do wyjścia. Po tabletkowych przebojach zwiewał do dziury za łóżkiej, jak tylko wyciągałam do niego rękę (do głaskania).

    Ale jest światełko w tunelu! W swych serduszkach kotki znajdują wybaczenie i zapomnienie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. To mi przypomina historie z moim Bursztynem. Po wizycie u weta przez jakis czas na mój widok robił wielkie oczy i chował się za poduszkami na kanapie, mysląc zapewne, że skoro on mnie nie widzi, to ja jego tez nie. Może by się to nawet sprawdziło, gdyby nie fakt, że zza poduszki zawsze wystawały uszy :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jożik też tak robi! W poczekalni u weta bardzo boi się być w transporterku, więc jeśli nie ma psów, sadzam go sobie na kolankach. On wpycha mi główkę pod pachę i jest spokojny, bo go przecież nie widać. To, że wystaje cała kosmata dupinka i ogon wcale się nie liczy :) :)

    Aniu, masz rację z tym wybaczeniem. Dziś obudziło mnie podrzucanie mojej własnej dłoni przez dziarski łepek. Wczorajsza ofiara zastrzykowa przyszła się poprzytulać. :D

    OdpowiedzUsuń