poniedziałek, 13 grudnia 2010

Dojechałam. :D

Dojechałam i nie omieszkałam poinformować o tym fakcie każdego, kto tylko chciał słuchać. Podróż przez zawieje i zamiecie trwała 17 godzin. Ale gdy weszłam do domu, gdy sobie przykucnęłam przed kociastymi, to poczułam jak mi lat ubywa, całe zmęczenie ucieka i pojawia się energia tak niesamowita, jakbym nigdy w życiu nie odczuwała nawet źdźbła zmęczenia.
Koteczki na mój widok całkowicie znieruchomiały, zamarły i wpatrywały się we mnie z nieopisaną intensywnością. Gdy wyciągnęłam rękę w ich kierunku, ożywiły się natychmiast, prezentując reakcje dokładnie takie, jak przewidywałam.
Dwoje starszaków poznało mnie od razu i natychmiast przystąpiło do powitań. Były przytulanki, mruczenie, snucie kocich opowieści, barankowanie, zagadywanie - słowem miód na skołatane serducho.
Misio przypatrywał mi się wielce wnikliwie, nie odstępując ani na krok. Był jak mój cień - gdzie ja, tam i on. Nie opuszczał mnie ani na sekundę, taksując bezustannie idealnie okrągłymi ślepkami. Nie pozwalał się pogłaskać, ale też nie uciekał. Chodził za mną niczym przywiązany niewidzialną nitką. Nie liczyło się ani jedzonko, ani nowe zabawki, ani zupełnie nic - poza jednym, ewidentnie malującym się na jego pyszczku pytaniem: skąd ja ją znam?! Miś myślał. Miś zachodził w główkę, kogoś Misiowi przypominałam. Tylko kogo??? Nie wiem, czy sobie wreszcie przypomniał, czy może uznał, że to w sumie mało istotne - przyszedł wieczorem na mizianki i to jest najważniejsze.
Najgorsza jednak przeprawa była z Jożikiem. Gdy tylko do niego zagadałam, odwrócił się demonstracyjnie i... na trzy dni zniknął w czeluściach kanapy. Nie pomagały żadne prośby, żadne nawoływania. Tkwiłam na klęczkach przy otwartej kanapie, z głową zanurzoną w piernatach, usiłując kabanoskami i dobrym słowem przebłagać zagniewanego kosmatego lorda - bez skutku. Rozczochraniec obraził się śmiertelnie. Nawet gdy chęć udania się do kuwetki przeważała i opuszczał on swą kryjówkę, lekceważył mnie absolutnie całkowicie, wypinając w moim kierunku wstydliwe okolice podogonkowe. Przełamał się jakoś w trzeciej dobie i przyszedł poprzytulać. Nie opowiada mi jednak nocnych bajek, jak to niegdyś bywało. Jożo demonstracyjnie zasypia osobno i jest jedynym kotem, który w nocy nie zagląda do naszej sypialni.
Krótko po powrocie drastycznie się rozchorowałam. Nie wiem, co było powodem: wirus jakiś, bakteria czy może zbytnie wymieszanie rozmaitych polskich produktów spożywczych, na które rzuciłam się niczym pustynny wędrowiec na kałużę. Kto egzystował 3 miesiące na niemieckim wikcie, pierwsze zakupy w polskim sklepie spożywczym zrobi w sposób niepoczytalny i niemal z obłędem. Cóż, niemiecka kuchnia specyficzna jest. Przyprawy zna się tam tylko z nazwy, że o rarytasie typu ser biały, pyszny śledź czy świeżutka, pachnąca szyneczka nawet nie wspomnę.
Delektowanie się ojczystymi specyjałami miało opłakane skutki i przykuło mnie do wytęsknionego łoża prawie na tydzień.
Teraz powolutku odgruzowuję mieszkanie i ... delektuję się każdą chwilą, każdym przedmiotem, każdą czynnością. Niby nic się nie zmieniło, ale ja doceniłam w całej pełni to, czym mnie życie obdarowało. Co z tego, że ulica koszmarnie brzydka, klatki schodowej nikt nie sprząta, sąsiad od lat pięciu przeprowadza gruntowny remont, a dziecko bez odrobiny słuchu i talentu uczy się grać na jakowejś fujarce - tu jest moje miejsce na ziemi. Tu są moje zwierzęta, kwiaty, książki, moja kolekcja "porcelany" z kotkiem i najukochańszy ekspres do kawy. Wiem, że niebawem znów trzeba będzie pakować walizki, ale fakt ten paradoksalnie uświadamia mi, jak bardzo jestem szczęśliwa. Mam gdzie wracać. Czeka na mnie ktoś, kto pamięta, jaki żel pod prysznic lubię najbardziej, jakie pijam mleko i dlaczego wolę tschibo od jacobsa. Wyjadę znowu, bo tak trzeba, a potem będę tak wspaniale, tak cudownie głęboko cieszyć się powrotem. Gdybym nie wyjechała, nie zauważyłabym, jak dobrze, bezpiecznie, prawidłowo układa się moje życie.
Szukam jednocześnie pracy w Polsce. Do Niemiec będę wyjeżdżać dopóty, dopóki jej tutaj nie znajdę. Chciałabym, aby te wyjazdy pozostały tylko pewną przygodą, tylko krótkim rozdziałem, epizodem. Było sympatycznie i bezproblemowo, ale taka praca nie może być moim sposobem na życie. Za bardzo kocham mój dom.

Jożiczek biega po mieszkaniu i gada, gada, gada do Misia. Czesio usiłuje mi udowodnić, że owszem, jest w stanie przeżuć i połknąć źdźbło sianka, które ukradł króliczkowi. Żuje zapamiętale, chociaz sianko wychodzi mu między ząbkami. Pluje, parska, ale nie poddaje się. No bo jak to tak - taki mały królik może jeść, a on, Czesio, sobie nie poradzi? O.czy.wi.ście. że da radę. Pogryzie sianko, bo... Bo tak, bo już.
Pola natomiast umyśliła sobie, że jest jedyną ważną istotką w życiu Dużego i nie pozwala mi z nim spać. Opiera się dupinką o moją potylicę i tak się rozpycha, że mam pobudkę kilka razy w ciągu nocy. Co wyniosę zielonooką wiedźmę na jej własne łóżeczko, to ona sobie wróci i cała zabawa zaczyna się od początku.
Nie znajduję słów na opisanie mojej radości z powodu bycia w domu, mówienia w tak dobrze znanym mi języku, otaczania się tym, co sama sobie wybrałam. Nawet jeśli nie znajdę pracy w JG, poszukam jej w innych miastach, by częściej wracać do mojego Mirmiłowa lub przenieść je w inny zakątek Polski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz