sobota, 29 stycznia 2011

Złodziejowi łapka znika, czyli śledztwo w Mirmiłowie.

- Czesiu, co robisz?
- Nic - Czesio podejrzanie szybkim ruchem wyszarpnął łapkę, zanurzoną niemal w całości w malutkiej szparce. Szparka istniała sobie miedzy wgłębieniem u dołu mebli, a ścianą. Była wąziutka i Czesiowa łapcia wypełniała ją szczelnie. Podejrzanie szczelnie. - Nic nie robię. Już sobie idę.
Po kwadransie zastałam kocurka w dokładnie tej samej pozie i sytuacji: łapka w całości zagłębiona w szparze, na pyszczku natomiast zamyślenie i... wysiłek?
- Czesiu, co ci tam wpadło? Cokolwiek by to nie było, nie odsuniemy mebli i nie wyciągniemy.
Przysięgłabym, że w tym momencie na pyzatej buzi wymalowała się opinia: "I całe szczęście!".
Od tamtej pory Czesio sprawiał wrażenie bezustannie poszukującego. Zaglądał pod fotele, kanapy, a nade wszystko - do moich toreb, gdy wracałam z zakupów. Jożik też zaglądał i wkrótce zorientowałam się, dlaczego: z powierzchni mieszkania zniknęły wszystkie kocie zabawki. Koty przetrząsały mi torby w poszukiwaniu prezentów. Kupiłam zatem kilkanaście małych, grzechoczących myszek, wszystkie w tych samych kolorach, rzecz jasna. Gdy kupuję różne zabawki, okazuje się natychmiast po rozdaniu, że podzieliłam i obdarowałam niesprawiedliwie. Zawsze "ten drugi" kot dostaje bowiem myszkę ładniejszą, co jest pretekstem do rozpoczęcia natychmiastowej wojny. Nauczona doświadczeniem wyciągnęłam zatem z woreczka cztery identyczne grzechotki. Pierwsze cztery. Tradycyjnie poddałam je operacji obcięcia ogonów oraz uszu i w nieco mniej reprezentatywnej kondycji - oddałam do zabawy, dzieląc równo i sprawiedliwie. Po godzinie myszek nie było... Ki diabeł? Sądząc, że w ferworze kocich zabaw myszki dostały się pod rozmaite meble, wyciągnęłam z torebki kolejne cztery. Pod koniec dnia zorientowałam się, że i tych nie ma. Co więcej - zabawek nie było też ani pod meblami, ani w plecaku Dużego, ani w naszych butach. Tak, tak - Czesio i Jożik mają uroczy zwyczaj wkładania nam wieczorami (chyba wzorem św. Mikołaja) myszek do butów. W życiu nie zapomnę, jak spieszyłam się do pracy, drałowałam energicznie spory kawałek, a coś mnie w bucie nieludzko uciskało. Nie miałam jednak czasu, by się zatrzymywać i dopiero w pracy wytrząsnęłam z kozaczka sporych rozmiarów mysz. Wiecznie spóźniony Duży również, niemal codziennie, poddawany jest wysublimowanej próbie nerwów. Gdy autobus na przystanku zapuszcza motor, ten - trzęsącymi się z pośpiechu dłońmi - usiłuje pozbyć się nałożonego już i dziko ugniatającego obuwia, wytrząsnąć zawartość, założyć raz jeszcze i nie widzieć przy tym ironicznych minek obserwujących go maluchów. Nawet jeśli uniknie sympatycznego podarku ulokowanego w bucie, z pewnością - ku uciesze całego działu - wytrząśnie go w pracy z plecaka.
W opisywanym okresie nie znajdowałam jednak zabawek nigdzie. Kupowałam myszki, te ginęły w niewyjaśnionych okolicznościach, ciał nie odnajdywano, przestępca był nieuchwytny.
Losu zaginionych uniknęła tylko ukochana mysz Mirmiłka, systematyczne i konsekwentnie topiona w wiadrze z wodą, przygotowaną do mycia podłóg. Każdego dnia wyławiałam topielicę, prałam, suszyłam na kaloryferze, skąd morderca ją ściągał, włóczył po kuchni, torturował i na koniec znów topił, opierając się (po dokonaniu przestępstwa) łapciętami o wiadro i kontrolując, czy zwłoki nie wypłyną. Nie wypływały, bo mysz była bardzo ciężka i solidnie wykonana.
Kwestia kilkunastu, a może i kilkudziesięciu zaginionych myszy kładła się długim cieniem na opinii o śledczych Mirmiłowa. Centrum dowodzenia ze zgrozą uświadomiło sobie nawet, że może któryś z obywateli owe myszy zjada. Na szczęście, nim zdecydowano się na robienie badań wszystkim kotom, sprawa sama się wyjaśniła i to w sposób dość nieoczekiwany.
Otóż, udało mi się dnia pewnego dojrzeć jak sporych rozmiarów pyzaty osobnik chwyta jedną z nowozakupionych nieszczęśnic, biegnie z nią co sił w tłustych łapkach do sypialni i... wtyka w ową mikroskopijną dziurkę między meblami a ścianą. Upchnąwszy, wraca co sił do pokoju, chwyta kolejną i znów pcha do dziury. Uklepawszy, kradnie następną niewolnicę, znów skazuje ją na śmierć w kazamatach i podczas wykonywania wyroku... łapka mu się na amen klinuje.
Centrum dowodzenia czym prędzej wezwało posiłki, które - sapiąc i stękając - musiały dokonać natychmiastowego odsunięcia mebli. Uwolnienie przestępcy spowodowało jednocześnie wykrycie głębokiej jamy, w której zgromadził on kilkanaście mocno podduszonych nieszczęśnic, odebranych ich prawowitym właścicielom. 
Czesio okazał się recydywistą. Wprawdzie nie powtórzył swego błędu tak od razu, jednak co kilka miesięcy zmuszeni jesteśmy odsuwać szafę i wydobywać ukryte za nią zaginione zabawki. 
   

3 komentarze:

  1. A co się będzie dzielił,przecież on tam rządzi:))))

    OdpowiedzUsuń
  2. Jego samolubstwo mnie po prostu zawstydziło ;) ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Prawo silniejszego: kto ma więcej grzechoczących myszy, ten... coś tam, na pewno.. :)
    Fajne rysunki.

    OdpowiedzUsuń