wtorek, 27 października 2009

Już jest dobrze...

Od pewnego czasu Spokój zamienia się w Radość. Żyje według jednej zasady: "patataj, patataj, myszkę daj i mięska daj!". Wielgaśnymi, przepastnymi oczami, o kształcie idealnie okrągłego klejnotu, wpatruje się nieruchomo w Dużą i słucha, słucha... Jest już pewien, że wszyscy go kochają, że nic złego się nie przytrafi. Jeszcze niedawno był prawie pewien. Prawie... Bo, gdy rozsunął się stosik papierów pod dotykiem łapki, albo gdy niechcąco zrzuciła się ładowarka do telefonu, mieszkaniec łaciatego futerka stawał się jednym wielkim przerażeniem. Uciekał na oślep i zaszywał się w kąciku. Gdy podchodziła Duża, malec drętwiał ze strachu: nie będziesz krzyczeć? Ja nie chciałem, nie chciałem zrobić bałaganu, nie krzycz na mnie, tylko nie krzycz i nie dotykaj, ja już więcej nie ruszę, odejdź, proszę, zostaw mnie... Dużej było tak strasznie przykro i smutno, jakby ktoś jednym głupim ruchem na zawsze zniszczył słońce. Wyciągała ręce po zmartwiałe ze strachu ciałko i mocno przytulała. "Nigdy w życiu na ciebie nie krzyknę, jesteś mądry, cudowny, kochany, moje najmilsze słoneczko"... Futerek z niepokojem patrzył na "katastrofę", której stał się sprawcą. - Nie wrócimy tam?? Ja wiem, co zrobiłem. - Wrócimy, maluszku, żebyś zobaczył, że nic się nie stało. Duża sadzała łaciatego Futerka na rozrzuconych papierach, albo tuż obok ładowarki, głaskała, przytulała i bawiła się z nim myszką. Futerkowy świat powolutku wracał na właściwe tory.
Aż wrócił całkiem. Znów jest dobrze. Tu nikt nie krzyczy. A myszka jest mięciutka i różowa. I cała tylko dla Futerka. Tak jak Duża.

Poranek.

Delikatnie lecz natrętnie dźwięk budzika niszczył senny spokój nocy, która nawet pod jego wpływem nie mogła przeistoczyć się w dzień i stale osłaniała się ciemnością. Duża otworzyła z wysiłkiem ciężkie powieki. W sypialni panował przenikliwy chłód i ciemność. W perspektywie zaś rysował się trudny, długi, wielogodzinny dzień. Szczękając zębami powędrowała przez mieszkanie. Domowa Cisza, Spokój, Tesknotka i Bunt Przeciw Wyjściu wyłoniły się z czterech zakątków. Wszystkie były w stalowym kolorze, który - gdyby przez szyby wpadał choć nikły promyk świtu - zamieniłby się w najczystszą barwę niebieską, magiczną niebieską, bajkową niebieską.
- Cześć - zamruczała Cisza. - Dasz buzi?
- Jasne. Dawaj pyzulki.
Duża rozmościła się na kuchennym dywaniku, wyciskając siarczystego całusa na czółku Ciszy i tarmosząc ją za rozkoszne pućki. Cisza patrzyła i uśmiechała się. Autentycznie. Przypominała wszelkie koty, o jakich Duża kiedykolwiek czytała. Przypominała świat przedstawiony w opowiadaniach Poego, znikającego i śmiejącego się kocura z "Alicji w Krainie Czarów", wreszcie, tajemniczym sposobem, przenosiła Dużą w krainę egzotycznych wież minaretowych, gdzie muezzin monotonnym głosem śpiewa poranną modlitwę. Duża, siedząc sobie na dywanie i patrząc na uśmiech Ciszy, czuła przez chwilę, że podróżuje do barwnych krain Alladyna. Zanurzała dłoń w futro, na określenie którego żadne słowo nie brzmi dostatecznie miękko. Bo Cisza nie tylko się uśmiecha najprawdziwszym uśmiechem. Jest także czarodziejsko delikatna, aksamitna, miękka. W Ciszy chce się utonąć. Tymczasem na kolana wpychać zaczął się Bunt Przeciw Wyjściu.
- Po co wstałaś? Czemu zamykałaś drzwi? Chciałem się tulić. Może nie skakałbym Dużemu na głowę. Skąd wiesz, że bym tak robił? To brzydko zakładać, że będę niegrzeczny. Dasz jeść?? Daj. Szybko.
Buncik też jest stalowy. I patrzy na Dużą obłędnie głębokimi, karmelowymi oczkami, jarzącymi się w małej twarzyczce. On także jest miękki, ale gdy w jego miękkość zanurzy się palce, trudno je wyjąć. Oplata w sensie dosłownym. Ma się wrażenie, że nie puści, dopóki nie udzieli mu się odpowiedzi na sto tysięcy pytań, wymalowanych na zadziornej buzi. Buncik pyta i żąda: "Jeść!", "Tulić", "Kochać!!!", "Czemu idziesz?", "Kiedy będziesz?", "Zabierzesz mnie?", "Zabierz!", "Idę!". Tylko Spokój nie interesuje się Dużą i tym, że wstała. Zauważył bowiem w miseczce z wodą coś fantastycznego. Wodnika Szuwarka! Rety, tam siedzi Szuwarek najprawdziwszy!!! Spokój białą, tłuściutką łapką, zakończoną wielgaśnym, futerkowym papuciem, gmera radośnie w wodzie. Plusk, plum, chlap, chlip - woda rozbryzguje się po całej kuchni.
- Zostaw proszę, nie rób tak, nie wolno!
- Ale tam jest Szuwarek! Muszę.
- Nie, to jest piciu, nie rozlewaj, zobacz, co zrobiłeś.
- Nie zabieraj! Zostaw Szuwarka, on się chce ze mną bawić. Jest tam, jest na pewno!!!
Duża zostawia. Co tu kryć. Ciepło się jej strasznie robi na serduchu, gdy uspokojony Spokój wraca do poszukiwań wodnego przyjaciela. Zaraz trzeba będzie zlikwidować istną powódź. Trudno. Najważniejsze, że gdy malec znajdzie Wodnika, też będzie chciał na kolanka, na rączki. Wtuli się w Dużą, wlepi okrągłe paciorki w jej oczy, i... kichnie. Potem zaśnie chrumkając z radości i spokoju. Równiutki oddech wydobywający się z białego jak chmurka brzuszka otuli świat i będzie nakłaniał do zaśnięcia tu i teraz na tym dywaniku w ciemnej kuchni. Jak tu wyjść?
W podjęciu decyzji o wyjściu nie pomaga też Tęsknotka. Jej zielone spojrzenie, wyjątkowe w powodzi pomarańczowych spojrzeń, jest podejrzliwe. Wciąz jeszcze nieco nieufne.
- Wrócisz? Nie zostawisz mnie? Obiecujesz, że już nigdy mnie nie zostawisz???
- Wrócę. Jesteś taka piękna... Coraz piękniejsza...
- Nie muszę być piękna. Chcę być Twoja.
- Jesteś moja, najmojsza, najmojszejsza. Nikomu cię nie oddam. To postanowione.
- W porządku. Zatem idź. Ale ja tu czekam. Czekałam na Ciebie 1000 lat, więc poczekam jeszcze jeden dzień. Zawsze będę czekać najbardziej, bardziej niż tamci trzej. Pamiętaj o mnie i wracaj szybko...

środa, 21 października 2009

Uroki nauczycielskiego zawodu, czyli anegdot parę.

W odpowiedzi na komentarz Mięty spieszę donieść, że teścik wymyśliłam. Bardzo starannie. Wielokrotnego wyboru. Śmiesznie było, bo uczniowie zamiast zająć się odpowiedziami na pytania, zaczęli bawić się w buchalterię i obliczać prawdopodobieństwo trafienia dobrych odpowiedzi biorąc pod uwagę fakt, że za źle zaznaczone odejmuję punkty. Gdy spostrzegli, ze czas okrutnie obszedł się z nimi i ich matematyką, zaczęli zaznaczać w pośpiechu, strzelając Panu Bogu w okna. Wyniknęły z tego cuda-wianki: niewierny Tomasz został nawrócony w drodze do Damaszku, dzięki czemu stał się autorem Księgi Koheleta. Septuaginta pojawiła się trzysta lat po Bibilii Tysiąclecia i była tłumaczeniem na język polski. Kain to symbol dobra i sprawiedliwości, zaś Syn Marnotrawny to głupiec, który włożył wdowi grosz pod korzec. Uwielbiam uczyć :D :D :D
Swego czasu miałam folder w komputerze z najzabawniejszymi wypowiedziami uczniów. Niestety skasowałam przez przypadek. Moją ulubioną historyjkę rozgłaszam jednak wszem i wobec i mam ją trwale zapisaną w pamięci. Gdybym sama nie była stroną tegoż fascynującego dialogu, nie dałabym wiary własnym słowom. Posłuchajcie...

W liceum dla dorosłych panuje studencki system zaliczania semestru, jeśli uczeń ów semestr "oblał". W związku z powyższym zasiadł kiedyś naprzeciw mnie młodzieniec, pragnący zaliczyć to, za co go niecnie uwaliłam. Cały semestr borykaliśmy się z literaturą Młodej Polski, moje pytania zatem tegoż okresu dotyczyły. Zadaję jedno - nie uzyskuję odpowiedzi, zadaję kolejne - bez skutku, następne - cisza, jeszcze jedno - pełen bólu jęk. Wreszcie proponuję:
- Proszę mi wobec tego wymienić jeden, dowolny, jakikolwiek utwór Kasprowicza i go omówić.
- Aaaale ja, ja się uczyłem z książek - odpowiada uczeń.
- Rozumiem. Jednak twórczości Kasprowicza na zwojach papirusowych nie spisywano. To też jest książka. - powolutku zaczynam się irytować.
- Tak, ale ja się nie z takich książek uczyłem - rzecze młodzieniec - Ja z takich grubych...
- Aaaa - domyśliłam się - powieści pan zatem przygotował, czy tak?
- Tak - wyraźnie odetchnął potencjalny abiturient. - A szczególnie to ja o "Dziadach" umiem.
- O "Dziadach"??? - pytam - Ale pan z modernizmu odpowiada. Tam żadnych "Dziadów" nie było. "Dziady" to Mickiewicz, romantyzm...
- A nie, nie! - oponuje rezolutny młody człowiek - Ja nie z tych "Dziadów" się uczyłem. Ja z tych i n n y c h.
- Innych?? Jjjjaakich "innych"??? - zacukałam się lekko, usiłując sobie na gwałt przypomnieć, co ów inteligent może mieć na myśli. Nie ma, u czorta, innych "Dziadów". Mieczysław Jastrun popełnił wprawdzie króciutki wiersz o ludziach zlagrowanych i zatytułował go "Dziady", utworek jednak w niczym nie przypomina powieści!!!
- Wie pan... ale nie ma "innych Dziadów". Są tylko te mickiewiczowskie...
- Jak to nie ma - oburzył się święcie mój interlokutor - Są! Te co JAGNA I BORYNA w nich występowali!!!

Poprosiłam pana grzecznie, by opuścił salę, bowiem nie mamy już sobie nic do powiedzenia. Od tego dnia narodziła się o mnie mroczna legenda - jestem tą, która "uwala" na egzaminie za byle co...

Innym razem omawiałam z ukochanymi wieczorówkowiczami "Nie-boską komedię". Sądziłam (błędnie), że po czterech godzinach pracy z tekstem, wspólnego czytania i analizowania uczniowski ten kwiat będzie w stanie coś mi konstruktywnego na temat tekstu napisać. Urządziłam zatem krótką kartkóweczkę, na której jednym z zadań było wypisanie racji hrabiego Henryka i racji Pankracego, przytoczonych podczas ich wspólnej dyskusji. Po kilku minutach dziarskiej pracy moich wychowanków dowiedziałam się, co następuje: oto "hrabia Henryk rozmawiał z Panem Kracym", jednak "Pan Kracy nie dał się przekonać do zmiany poglądów", "poglądy Pana Kracego były sprzeczne z interesami arystokracji", i dlatego "hrabia Henryk Panu Kracemu nie przyznał racji"... :) :)

wtorek, 20 października 2009

Troszkę zdjęć.




Ktoś miły kiedyś powiedział, że pers wśród kotów jest jak volvo wśród samochodów.
Dziś robiłam foteczki memu volvo "z którejś tam ręki" i volvo z salonu. Mam nadzieję, że wygląd obydwu będzie z czasem porównywalny, bowiem zadbany, wyczesany, wykąpany pers to wielka duma i radość.
Poza kocimi sprawami niewiele się u nas zdarza. Cieszę się jesienią. Naprawdę. Lubię długie wieczory, zwłaszcza, gdy nic nie mam do zrobienia. A mam, niestety. Ma ktoś pomysły na trrrrrrudne pytania z... Biblii??? ;) Jakoś weny mi brak.
Na półeczce czeka wspaniały kryminał - zagadkę morderstwa ma rozwiązać sam Zygmunt Freud. Fakt, że prace klasowe sprawdzać muszę, gdy powieść rozkłada się kusząco tuż obok mojej ręki, szczególnie mnie deprymuje. Podobnie jak rozlokowany wygodnie na stosach poduszek mąż, który wróciwszy z pracy, od razu może brać się za swego Krajewskiego czy innego Mankela. Jego horyzontalna postawa deprymuje mnie jeszcze mocniej.
Gdy dziś wyraziłam swe wielkie oburzenie na niesprawiedliwość świata, usłyszałam w odpowiedzi, że mogłam ... podjąć się zgłębiania nauk ścisłych. W domyśle - zostałabym inżynierem i miałabym wieczory dla siebie. No cóż... Gdy za parę miesięcy będzie wstawał ciemną nocą, a ja będę wygrzewać się w łóżeczku, rozkoszując feriami zimowymi, zasugeruję mu przekwalifikowanie się i podążenie w kierunku nauk humanistycznych. Niech wie!

niedziela, 18 października 2009

Uszy przedłużeniem duszy, czyli świat nie kończy się na kotach.


Jeśli ktoś z miłego grona naszych znajomych sądzi, że koty są jedynymi naszymi przyjaciółmi, myli się wręcz konkursowo. Koty bowiem ani nie są jedyne, ani nie są pierwsze. Na początku bowiem była... KRÓLICZKA.

Długouche maleństwo jest ze mną jeszcze od zamierzchłych, panieńskich czasów. Ma 4,5 roczku. Miało być wielkim "barankiem", czyli królikiem o klapniętych uszkach, ale... zbyt biedniutko i niezdrowo wyglądało w zoologicznym sklepie, by mozna było przejść obok niego obojętnie. Mały Ziomek, bo tak brat nazwał uszatego lokatora, miał grzybicę, był cokolwiek chorowity, ale już w ciągu pierwszych miesięcy doszedł całkowicie do formy i rósł jak na drożdżach. Okazał się być dziewczynką, pojętną małą damą, która spośród szeregu imion wybrała sobie robocze "Niunia" i na nie tylko reaguje.

Królisia jest do nas bardzo przywiązana i obłędnie się cieszy, gdy wchodzimy rano do pokoju, w którym stoi jej apartament, lub gdy wracamy z pracy. Mieszka w potężnej klatce, z której jest wypuszczana "na pokoje", przy czym obecność kotów w żaden sposób nie przeszkadza jej w zabawie.

Ziomulka nie boi się kotów, koty zaś traktują ją jak koleżankę. Gdy w domu pojawiał się kolejny kociak (zwykle mniejszy od Ziomulki), był jej natychmiast przedstawiany. Cześ szybko dowiedział się, że w tym domu rządzi długouche stworzenie, Ziomula bowiem przy pierwszym spotkaniu energicznie na niego natupała. Kociak tak się wystraszył, że przez cztery dni nie wchodził do pokoju uszastego diabełka, a odkąd wchodzić zaczął, darzy króla szacunkiem i estymą. Nadmienię, że Cześ waży ponad 9 kg, Ziomulka zaś ok. 1 kg.

2 latka z Czesiem!



Otuliłeś nas swym mruczeniem,

Miękką łapką dotkąłeś leciutko,

Zawojowałeś świat cały -

Ty, tak maleńki, cichutko.

A potem nas pokochałeś,

Srebrzysty nasz Przyjacielu,

Rozjaśniałeś nam każdą chwilkę,

Grubasku, o oczkach z karmelu.

Przez świat ten, często dziwny,

Tylko z nami wędrować chciałeś,

Bałeś się bycia samotnym,

Własnych ścieżek nie posiadałeś.

Bądź z nami, Błękitny Okruszku,

Piękną wierność Twą docenimy,

Otulaj nas swym mruczeniem,

Pyzusiu, z Niebieskiej Krainy.

czwartek, 15 października 2009

Piękną mamy zimę tej jesieni...


...a świat wokół Mirmiłowa tonie w śniegu. Kosmaci mieszkańcy Rzeczpospolitej Kociej doszli chyba do wniosku, że jeśli nadal będą tak skłóceni, to - o rety - nie będzie się do kogo przytulić w ten straszny, zimowy czas!

Pewnie dlatego wracająca z pracy Duża ujrzała futrzaste społeczeństwo, funkcjonujące w całkowitej zgodzie. Witało ją, siedząc boczek przy boczku, ogonek przy ogonku. Całe towarzystwo zjadło nawet wspólnie obiadek, siedząc w tym samym pomieszczeniu! Koniec z miskami rozstawionymi po całym mieszkaniu, koniec żmudnego procesu "dokacania". Wychylmy toast - udało się!

Toast wychylimy póki co herbatką, choć już niebawem wychylać będziemy... pomarańczowo-kawową nalewką. O ile miły kolega nie zapomni przynieść przepisu z proporcjami. Jak przyniesie, to się podzielę. ;) Przepisem, oczywiście :P




Jożik boi się zimy...

wtorek, 13 października 2009

Jak wygląda kociara???

Taki tytuł nadała swego czasu pani Maryla Weiss jednemu ze swych świetnych artykułów publikowanych w "Kocie". Dziś to samo pytanie zadałam sobie, szykując się na imprezę.
Przez pewien czas, mniej więcej raz na kwartał, postanawiałam sobie, że oto od dzisiejszego dnia stanę się Kobietą Elegancką. Nauczona jednak doświadczeniem, zaczęłam owo postanowienie podejmować nie tyle rano, co wieczorem, z tego prostego powodu, że aby je zrealizować, trzeba nastawić budzik na wcześniejszą porę.
Nastawiam zatem. Niekiedy uda mi się wstać zgodnie z jego sugestią i przypomnieć sobie, dlaczego podejmuję tak drastyczny krok - mam być piękna. Podążam najpierw do łazienki, by tam rozpocząć kreowanie się na bóstwo. W progu jednak dostrzegam, że właśnie ten a nie inny dzień Czesio wybrał sobie, by pobawić się w klątwę faraona i calutką łazienkę zasypał w nocy piachem z kuwety na okoliczność tworzenia Miasta Królów. Zostawić tego nie sposób, a pogromca mumii pomagać w sprzątaniu nie chce. Zamiatam zatem, mętnie myśląc, że najwyżej nie utworzę dziś szczególnie oryginalnej fryzury. Trudno, można być kobietą elegancką, dysponując jedynie klamerką do włosów. Gdyby Obama wymyślił taką klamerkę, naprawdę nie zdziwiłby mnie fakt przyznania mu nagrody Nobla. Jednak klamerka powstała na długo przed objęciem rządów przez tego nobliwego męża.
Sprzątam. Urobek wrzucam do woreczka, woreczek zawiązuję, zamiatam, do kuwety wchodzi Czesio. Sprzątam, woreczek zawiązuję, zamiatam, do kuwety wchodzi Jożik. Sprzątam, woreczek zawiązuję, zamiatam, do kuwety wchodzi Misio. Sprzątam, woreczek zawiązuję, zamiatam, do kuwety wchodzi znów Czesio. Sprzątam, woreczek zawiązuję, do kuwety wkracza Polly. Sprzątam... Zegar tyka. Pokłóciłam się raz z mężem o obiektywne istnienie czasu. Utrzymywałam, że czas jako taki nie istnieje, ale teraz muszę zweryfikować poglądy...
Naprędce myję włosy i bez suszenia spinam je klamerką. Ufff, całe szczęście zdołały porządnie odrosnąć, bowiem ilekroć zamierzam wybrać się do fryzjera, Jożik dostaje Tajemniczej Choroby i moje urodowe oszczędności wędrują do weterynaryjnego gabinetu.
Prysznic. Mętnie myślę, że może jaki pachnący balsam należałoby zaaplikować niewyspanemu ciałku - taki, na ten przykład, energetyzujący, ale w chwili, gdy biorę butelkę, okazuje się, że wszystkie koteczki jak raz zgłodniały wprost przeraźliwie, no dosłownie od trzech dni nie dostały ani chrupeczki, zatem trzeba je nakarmić. Tik, tak, tik, tak. Ok. Balsam kiedy indziej. Kotki chrupią, a ja błyskawicznie robię makijaż. Manipulując szczoteczką do rzęs nie dostrzegam zbliżającego się pod mą dłoń Misia. Mój błąd - koty powinny przysłonić mi świat. Szczoteczka z wizgiem ląduje centralnie w moim oku i teraz trzeba je przepłukać. O nałożeniu cieni mogę zapomnieć, bowiem - tik, tak, tik, tak...
Okazuje się również, że nie ma już czasu na zabawy z podkładem czy inną kolorówką, robienie sobie "ust korali" także odpada, bo oto Miś wywalił suszarkę z praniem, która nie może przecież tak zostać. Trzeba ją podnieść, ustawić i pozbierać pranie.
Dobra - ubieramy się. Pędząc do szafy, zatrzymuję się z piskiem opon, bowiem kątem oka widzę w łazience kałużę. No tak. Któryś wypiął dupinę za daleko i polało się za kuwetę. Nie może tak zostać - trzeba sprzątnąć. Ufff... Można się ubrać.
Potencjalna Elegancka Kobieta wyciąga ubranko i dopiero teraz dostrzega, że któryś z pieszczochów ewidentnie potraktował je jako pościel i teraz sweterek czy bluzeczka są gustownie oblepione szarymi kłaczkami w ilości przekraczającej wszelkie dopuszczalne normy. Właściwie ubranko staje się moherowe, ale ponieważ materiał ten dość dziwnie się naszemu społeczeństwu kojarzy, Potencjalna Elegantka decyduje się go jednak nie założyć. Zanim to jednak nastąpi, trzeba przekonać Misia, że w miseczce z wodą naprawdę nie mieszka wodnik Szuwarek, a nawet jeśli mieszka, nie wolno go na siłę z miski łapką wydobywać. Następnie trzeba pościerać porozlewaną wodę, bo za chwilę człek wdepnie w mokre skarpetką i nie będzie miło. Tik, tak...
W związku z tym wszystkim w ogromnym pośpiechu wdziewa się szaty wprawdzie cokolwiek do siebie niedobrane, ale za to wolne od kłaczków. Pozostaje sprawa obuwia, z którym nie ma na szczęście większych kłopotów, o ile nie zapomni się wytrząsnąć z niego plastikowych myszek. Raz zdarzyło się, że Potencjalna Elegantka wytrząsała je na środku pokoju nauczycielskiego, coś ją bowiem przez całą drogę do pracy dokuczliwie uciskało.
Buty i kurteczka muszą być wygodne. Nie można wszak pędzić rankiem do autobusu na kilometrowych obcasach - najlepiej sprawdzą się adidaski. Przy adidaskach zapominamy o eleganckim płaszczyku, i w biegu narzucamy kurteczkę. Wizja Kobiety Eleganckiej oddala się w mglistą i abstrakcyjną dal... Za to spotkana na przystanku koleżanka, lustrując bladą twarz, adidaski, kurtałkę i klamerkę na mokrych włosach, mówi ni to z podziwem ni z przekąsem - "Ależ ty młodo wyglądasz. No od piętnastu lat nic się nie zmieniłaś!"... ;) ;) ;)

Światełko w tunelu.

Szefowa Rządu Rzeczpospolitej Kociej, rezydująca w Mirmiłowie, wybrała się dziś na uroczysty bankiet. Jej nastrój był wręcz kwitnący, bowiem gdy przekroczyła w południe granicę Mirmiłowa, ujrzała witającą ją delegację, złożoną z gen. Czesława i gen. Pollyanny, którzy poinformowali Rząd o chwilowym zawieszeniu broni. Pollyanna witała się wylewnie i spontanicznie, zaś Czesław nie omieszkał poinformować Szefowej, że jego stosunek do decyzji Rządu nie uległ zmianie. Widoczne jest wyraźne ochłodzenie relacji gen. Czesława i bliskich mu dotąd osób.

***************************************************************

Na imprezie miałam okazję porozmawiać z szefową (już nie rządu, a szkoły), która formalnie obiecała mi miejsce w bibliotece szkolnej, gdy tylko zwolni się tam miejsce. Zamierzam ją poprosić, bym nadal mogła pracować wieczorami w liceum dla dorosłych. Miałabym większe dochody i większy spokój. Zawieszam poszukiwania nowego zajęcia, wybieram się też na długotrwały kurs. Nareszcie ogarnął mnie prawdziwy optymizm. Zachowam etat, nadgodziny, miejsce w prestiżowym liceum, kontakt z uczniami. Zyskam dodatkowo spokój, własne miejsce, i ograniczenie obowiązków domowych. Cieszę się :D

poniedziałek, 12 października 2009

Wojna trwa.

Zapytano mnie dziś, co słychać na froncie w Mirmiłowie. Wiadomo bowiem, że od pewnego czasu trwają tam nieustanne zamieszki związane z zagarnięciem wielu obszarów przez gen. Pollyannę.
No cóż, linia frontu uplasowała się na granicy: kuchnia i przedpokój. Żołnierz Jożik to dezerter, który bukruje się w wersalce, Mirmiłek zaś to uciskany cywil. Generałowie w postaci Pollyanny i Czesława rozgrywają niekończące się bitwy i potyczki o rozmaite terytoria takie jak: wiklinowy kosz, kartonowe pudło z kauflandu czy twierdza pod kuchennym stołem. Ta ostatnia zajmowana jest raz przez wojska Polly, raz przez siły Czesia. Mamy też twierdze niezdobyte, w których kryją się strudzeni generałowie. Twierdza Czesławów mieści się na małżeńskim łożu Dużych, zaś twierdza Polków to szafka na buty. Dwa te obszary stanowią enklawy, terytoria niepodległe, nietknięte działaniami wojennymi. Wojska Pollyanny bronią mniejszość uciskaną, czyli cywila w osobie Misia. Cywil nie bardzo kuma, o co w tym wszystkim biega, i nie rozpoznaje ani wojsk przyjacielskich, ani wojsk wroga. Dezerter zgodnie z naturą wszystkich dezerterów grabi kocie miseczki, zakrada się także do misek generałów i pędzluje je do czysta. Nie istnieje dlań żadna świętość. Nie pali, na szczęście, nie gwałci i nie morduje, ale usiłował tereny działań wojennych zalać kubłem wody do mycia podłóg. Przypuszcza się, że w trakcie trwania popowodziowych porządków, korzystając z chwilowego zawieszenia broni, dezerter usiłowałby umknąć przed wymiarem sprawiedliwości, a być może nawet przed plutonem egzekucyjnym. Pluton egzekucyjny z pewnością zostanie powołany, gdy gen. Czesław odkryje, że jego dotychczasowy żołdak nie tylko zdezerterował, ale też wdał się w kompromitujący flirt z dowódcą wrogich wojsk - gen. Pollyanną.
Działania gen. Czesława też nie odznaczają się zbytnią czystością zamierzeń. Dowódca ten kontaktuje się bowiem tajnie z Siedzibą Rządu, szczególnym zaufaniem dażąc jego szefową - czyli Dużą. Przedstawiając fakty z pól bitewnych w nieco drastyczny i dramatyczny sposób, usiłuje on wymóc na Rządzie decyzję usunięcia gen. Pollyanny. O ile Szefowa gabinetu być może jeszcze kilka dni temu była skłonna przychylić się do próśb generała, o tyle jej zastępca (szara eminencja) absolutnie był temu przeciwny. Ponieważ Szefową i zastępcę łączą zażyłe stosunki, gen. Czesław nie uzyskał zapewnienia, iż gen. Pollyanna zniknie. Co więcej, do wielce skonsternowanego Czesława dochodzą wciąż wieści o nieuchronnie zbliżającej się konieczności ostatecznego i wiecznego podziału terytoriów. Wojna zatem trwa, o tyle trudna, że Czesław nie ma popleczników. Przypomnijmy - cywil jest niezorientowany i wszystko mu jedno, kto go będzie gnębił, ograbiał z pudełek i uciskał, zaś dezertujące wojsko radzi sobie o tyle świetnie, że osoba sprawująca władzę jest mu obojętna.
Przed chwilą Czesław rozpoczął kolejne zbrojenia przy pomocy drapaka, Pollyanna natomiast rozbiła obóz na terenach opuszczonych przez cywila. Cywilek przeniósł się do skromnej budki drapakowej, co nie spodobało się Czesławowi. Próbując wygonić cywila Misia z jego tymczasowej siedziby, Czesław rozpętał kolejną ostrą bitwę. Pollyanna pojawiła się bowiem nie wiadomo skąd, i spadła na Czesława niczym grom z jasnego nieba, niczym czterech jeźdźców Apokalipsy razem wziętych. Generał umknął z pola bitwy.
Po raz kolejny działania Pollanny zadziwiły Rząd i otoczenie. Drobne i niepozorne siły zaatakowały - w obronie uciskanej mniejszości - dużo potężniejszego wroga. W Mirmiłowie nastał czas napięć, ale też pozytywnych zmian w warunkach życia najsłabszych obywateli :D

czwartek, 8 października 2009

Polly



Ktoś kiedyś kochał puchatą koteczkę. Po mniej więcej 5 latach kotka się komuś znudziła i wylądowała na ulicy. Dotarła do działek i tam przyłączyła się do gromady dzikich kotów. Przestała być puchata, czysta i tłuściutka. Stała się wychudzona, wycieńczona, wiecznie głodna i nastawiona na walkę o przetrwanie.
Pewnego dnia koci szkielecik wślizgnął się do jakiejś altany i tam zainteresowali się nim ludzie. Kotka została nazwana Polą i zamieszkała w domu pewnej pani. Tyle, że... za bardzo chciała mieć dom i człowieka tylko dla siebie. Cudownie grzeczna, "miziasta" i przytulaśna nie mogła znieść towarzystwa innego kota. Zaczęto znów szukać jej domku i tak trafiła do mnie - "zakoconej" już trzykrotnie. Nie bardzo miałam czas, by zastanowić się nad sensem przyjmowania pod swój dach wyniszczonej i podobno agresywnej kotki, bo uświadomiono mi, że w dotychczasowym domu nie może ona pozostać ani chwili dłużej.
Proponowałam, że pokryję koszt sterylizacji kotki, lub udzielę bardzo długoterminowej pożyczki na ten cel. Po zabiegu kotka mogła się wyciszyć, i pozostać tam, gdzie była. Niestety. Sterylizacja nie zgadzała się ze światopoglądem osoby, u której żyła kotka. Natomiast zgodne ze światopoglądem było skazywanie kotki na los co najmniej niepewny.
I tak dnia pewnego, na przełomie lata i jesieni, Polcia wysunęła się z podróżnej torby stojącej na środku mojej kuchni. Przez następny miesiąc kuchnia była wyłączona z użytku. Trwała kwarantanna. Co tam taka kuchnia w końcu! Całkiem człowiekowi niepotrzebna. ;)
Polcia okazała się tak grzeczną, tak spokojną i dzielną koteńką, że zawojowała całkowicie mojego męża. I o ile ja miałam stos wątpliwości, czy stać nas na czwartego sierściucha, o tyle on nie miał żadnych.
Na cześć bohaterki naszego ukochanego serialu ("Hotel Zacisze") przemianowaliśmy koteczkę na Polly.
Teraz, gdy piszę te słowa, Polly wyleguje mi się na kolankach, a wokół nas spokojnie spacerują trzy futrzaki. Czesio nieco posykuje i powarkuje, ale to bardziej z poczucia obowiązku niż rzeczywistej niechęci. Domniemana agresorka wlepia natomiast we mnie skośne, zielone oczyska jakby mówiła - "Widzisz, nie jestem złą kotką. Ja chciałam tylko mieć swojego ludzia".

Polcia to typowa jesienna kotka. Ma jesienne, brązowo-rudo-bure futro z ognistymi znaczeniami. Jest niebieską (takie już moje szczęście) szylkretką.
Japończycy wierzą, że szylkretki przynoszą domowi szczęście - i coś w tym jest. Odkąd mieszka z nami Pola, pootwierały się przede mną zupełnie nowe furtki, dzięki którym oddalę się może od najgorszych problemów.

środa, 7 października 2009

Niebieściuchy.

Czesio - zazdrośnik i pieszczoch. Gaduła. Rozumie wszystko i wszystko potrafi powiedzieć. Uwielbia majsterkować razem z Dużym. Towarzyszy nam w rozmaitych pracach. Jest kotkiem rozumnym i bardzo wrażliwym. Ciężko znosi obecność Polly, dorosłej kocicy, która nagle przestawiła świat Niebieściuchów do góry nogami. Czesiulek jest grzeczny i delikatny. Uwielbia pieszczotki, ale tylko on decyduje, kiedy mają się rozpocząć i jak długo mogą potrwać. Wielki indywidualista.




Jożik - wielka przylepa i niesamowity uparciuch.



Sypia między nami, na podusi. Posiada magiczną zdolność siadania jak człowiek - na dupce, bez podparcia. Co ciekawe - kochają go absolutnie wszystkie stworzonka. Jest jedynym kocurem, którego nie ustawia Polly, nie poddusza Czesio, i którego uwielbia Mirmiś.



Niekwestionowany ulubieniec mego męża. :)





Mirmiłek - mój najukochańszy persik. Żyjący troszkę jakby we własnym świecie.
Poszukuje w miseczkach z wodą Wodnika Szuwarka. Żarłoczek. Chrumka i prycha niczym mały niedźwiadek, wciągając dobre jedzonko. Gdy do nas przybył, zachowywał się smutno, dziwnie i przygnębiająco. Był apatyczny, nic go nie interesowało, nie mruczał, nie umiał się bawić, cały czas spoglądał w jeden punkt, spał przy miseczkach z jedzonkiem. Żył obok nas. Jak obcy. Nie lubił nikogo, nikogo nie potrzebował. Zastanawiałam się, jak będzie wyglądało życie z takim spokojnym, grzecznym, ale jakby dzikim kotem. Z czasem Miś stawał się coraz bardziej zafascynowany światem. Dziś wiem, że żaden z moich kotów nie ma w sobie takiej radości życia jak Miś. Jemu wszystko się podoba, wszystko jest super, ekstra, cały świat kręci się po to, by - w przekonaniu Misia - sprawić mu radość. Misiulo kocha kwiatuszki i inne koty, kocha nas, kocha miseczki i jedzonko, kocha każdy przedmiot, bo wszystkim można się bawić. Ale najbardziej na świecie Miś uwielbia pudełka! Pudełka, skrzynki, koszyczki to jego żywioł. W każdym musi się przespać, każdy musi wypróbować.
Kocham go niezmienie. :)









Kotami jesień się zaczyna...




"Kotami jesień się zaczyna..." a wraz z nią chęć przedstawienia mojej największej pasji - kotów właśnie.
Tak się składa, że to już trzecia jesień, zaczynająca się czwartym kotem. Pierwsza z owych jesieni była zarazem pierwszą spędzaną nareszcie we własnym gniazdku. Gdy opadły emocje związane z budowaniem tegoż gniazdka, pragnienie spełnienia marzeń z dzieciństwa rozparło się we mnie, rozkokosiło, rozpanoszyło i wyparło z mej łepetyny wszystkie myśli poza jedną - kota chcę. Muszę go wreszcie mieć. Bez kota nie ma jesieni, nie ma życia, nie ma nic. Kot musi być duży, pluszowy, pyzaty, okrągły jak księżyc w pełni i koniecznie... niebieski. Musi przypominać kota z "Alicji w krainie czarów", musi mieć uśmiech i przywodzić na myśl minarety. Myśl o miękkim futerku i mruczance do snu nie pozwalała mi normalnie funkcjonować. Niestety - Najwspanialszy z Mężów przez 11 lat naszej znajomości utrzymywał, że podaruje mi wszystko, wszystko, czego zapragnę - tylko nie kota.
A jednak... dokładnie 17 października kupiliśmy kocurka. Niebieskiego. Pyzatego. Z uśmiechniętym pysiem.
Możecie wierzyć lub nie, ale niebieskie koty naprawdę są niebieskie. Jest taka króciutka chwila doby, gdy noc zamienia się w dzień i kiedy to właśnie, nieskażona sztucznym światłem, sierść niebieskiego kota przybiera odcień czystego błękitu.
Dostrzegłam to już pierwszej nocy, bo z emocji - rzecz jasna - nie zmrużyłam oka. Mój niebieski skarb przypatrywał mi się bursztynowymi ślepkami i autentycznie uśmiechał.
Nazwany został Czesiem.

Zimą pojawił się u nas koleżka dla Czesia - mały, kudłaty, długowłosy i też niebieski Jożik.
Jożik był... przede wszystkim ROZCZOCHRANY. Żadna siła ludzka nie była w stanie doprowadzić jego futerka do porządku. Mogłam czesać godzinę, a po pięciu minutach wchodząca do mieszkania teściowa zarzucała mi: "nie czeszesz go, Aniu???".
Nie było szczotki, nie było grzebienia, które opanowałyby ten niebieski chaos. Kocurek wyglądał jak wyjęty z pralki po intensywnym wirowaniu; jak szczypiorek potraktowany piorunem. Ponadto miał dość trudny charakter. Przylepką był niesamowitą, kochał spać na kolankach, przepadał za naszym towarzystwem, ale jego stosunek do Czesia był specyficzny.
Zaczepiał starszego braciszka, denerwował go i drażnił, dyndał mu na ogonie i dosiadał go niczym na rodeo, a potem leciał w naszą stronę z nieopisanym kwikiem, płaczem i skargą, brzmiącą jednoznacznie: "ratunku, ratunku, on się bije!!!!".
Początkowo tuliliśmy, cmokaliśmy, uspokajaliśmy, bo Jożik jest maleńki, słabeńki, wymaga opieki. Bo Cześ waży ponad 6 kg, a Jożiś - 70 dag. Jednak... z czasem zaobserwowaliśmy, że rozumek naszego maleńtasa nie jest bynajmniej tak maciupki, jak nam się zdaje. Mały manipulował nami, kombinował, kręcił i dramatyzował. Przestaliśmy zatem reagować na skargi, żale i wołania o pomoc. Kwik maleństwa powodował, że uchylały się drzwi sąsiadów, ale byliśmy twardzi. Po kilku dniach maluch przestał się pruć niczym stare prześcieradło, a między nim i Czesiem zapanowała najprawdziwsza miłość.
Jożiczka pokochaliśmy szaleńczo. To właśnie dla niego powstał kiedyś ten utworek:

Obudź się, witaj, przyszedłem po miłość!!

Mój mały łepek mieści się w Twej dłoni,
Mój mały łepek i mój cały świat,
Bez słów zapewniam, że chociaż maleńki,
Chociaż nic nie mam, skarbów jestem wart.
Ty masz rodzinę, przyjaciół i domek,
Masz swoje pasje, mowę ludzką znasz,
Ty się obronisz, zdobędziesz, sprzeciwisz,
I w życiu swoim niezależnie trwasz.
Cóż ja posiadam?
Mój świat, gdy zechcesz,
kupić i sprzedać możesz tak tanio,
Lecz nie rób tego,
skrywam skarb wielki,
Dla mnie bezcenny – Twój uśmiech co rano.
Nawet, gdy zrzędzisz, marudzisz i gderasz,
Że jeszcze ciemno, że jesteś zmęczona,
Przygarniasz ręką, głaszczesz po główce,
W moje futerko zasypiasz wtulona.
Moje serduszko przy Twym policzku,
Moja mruczanka, me oczka wpatrzone,
Wszystko Ci mówi, gra, przekazuje,
Dowód miłości mej nieskończonej...

Bo ja nie szukam żadnej wolności,
Nigdy nie chodzę własnymi ścieżkami,
Tęsknię zaś bardzo, gdy Ciebie nie ma,
Twego powrotu czekam pod drzwiami...
Jak na miseczkę – czekam na słowa,
Mówione ciepło, głosem cichym, miękkim,
Trzy słowa proste, rankiem, na "dzień dobry",
Trzy słowa Twoje – KOCHAM CIĘ, MALEŃKI...


Nadeszła kolejna jesień... O jej początkach opowie Wam ktoś inny.

- Mamo, mamo, tego kotka kupmy, o tego!!!! - Nie, córcia, tego nie kupimy. Ma za długą sierść. Musiałabym go często czesać. Bez sensu, kłopot tylko. I patrz jak mu wstrętnie z oczu cieknie. Oooo, chodź tego sobie weźmiemy. Proszę pani, czy tego kota trzeba czesać?? Ja nie mam czasu. Wolałabym, żeby nie potrzebował jakiejś wielkiej opieki. Co on je? Jest agresywny??? Jaka to rasa???
Było mi smutno. Właściwie, to byłem przerażony. Razem z moim panem i siostrzyczkami byliśmy na wystawie kotów rasowych. Wokół roiło się od klatek i pięknych futrzaków. Na wielu klatkach widniały napisy: „Na sprzedaż”, „Sprzedam tanio”, „Do sprzedaży od ręki!”.
Mnie nikt nie chciał kupić. Cieszyłem się, ale też ogromnie bałem. Serduszko waliło mi z całej siły, a w główce panował zamęt. Bo jeśli ktoś mnie w końcu kupi, to czy będzie mu się chciało mnie czesać? Przecież, jestem bardzo kosmatym kotkiem. Mówi się o mnie „pers”. Jeżeli przez dwa dni nikt mnie nie uczesze, pod paszkami robią mi się okropne kołtunki i rozczesywanie futerka strasznie boli. Jeśli zatem ktoś mnie z sobą zabierze, to czy będzie delikatny? Czy będzie czesał systematycznie? Mam też kłopot z oczkami. Krótki nosek sprawia, że z moich oczków często lecą łezki. Trzeba je kilka razy dziennie wycierać, bo jeśli się tego nie zrobi, to futerko będzie sklejone i otworzenie oczek sprawi ból. Tak bardzo potrzebuję troskliwego Dużego. Czy taki Duży mnie wypatrzy? Tymczasem wokół ludzie kupowali dużo, dużo kotów - "dla dzieci". Czasem nawet nie znali ich nazwy. Wciąż myślałem o tym, że może ktoś mnie kupi i będzie szarpał. Albo nie uczesze mnie wcale. Albo nie wytrze mi oczek. Słyszałem, że często kotki takie jak ja wyrzucane są na ulicę, bo trudno się nimi opiekować...
Ilekroć zatem ktoś podchodził do klatki cały się kuliłem. Bałem się być kupiony. Wciąż słyszałem, że ludzie nie mają czasu, by dbać o kotka. Z drugiej strony, przykre też było, że nikt mnie nie chciał. Nikt o mnie nie pytał. Wokół było tyle innych, pięknych kotów, a o mnie stale ktoś mówił, że jestem brzydki, „niemodny”, „niedzisiejszy”, „paskudny”. Brzydki, bo mam płaską buzię, wklęsły nosek i stale brudne oczka. Ludzie śmiali się ze mnie. Słyszałem okropne komentarze dzieci, które mówiły, że chyba ktoś mnie mocno musiał uderzyć w pyszczek, skoro tak wstrętnie wyglądam. Było mi przykro. Straszliwie bałem się ewentualnego wyjazdu do nowego domu, a jednocześnie przerażała mnie myśl, że może nikt mnie nigdy nie pokocha.
Wokół nas stale kręciła się jakaś pani. Pan, z którym była głaskał mnie po łapce. Fajny ten pan. Potem zostałem wyjęty z klatki. Płakałem. Pani przyglądała się długo. W końcu podeszła, wzięła mnie na ręce. Wczepiłem się pazurkami w jej sweterek. Głaskała mnie delikatnie. Rozmawiała z moim hodowcą. Wreszcie powiedziała, że mnie nie kupi. Że nie można tak nagle, tak bez zastanowienia, że nic nie wie o rasie, musi poczytać, pomyśleć, zastanowić się, rozplanować i przeanalizować kocią przyszłość u siebie w domu. Odeszła.
Potem był kolejny dzień tłumu, zaglądania do klatki, wyśmiewania, mówienia, jaki to ja jestem kłopotliwy i niemodny. A potem, po kilku dniach... nagle weszła ta pani z wystawy, wzięła mnie na ręce i powiedziała: "chodź do mnie, mój Mirmiłku, pojedziemy do domu...". Teraz leżę sobie na kocyku, w promykach słonka lub ciepełku fotela. Mam wszystko: kuwetkę stale w tym samym miejscu, miseczki, kocyk, własną budkę. Mam też dwóch braciszków, mam się z kim bawić. Mam też swoich Dużych. Duża codziennie czesze mi futerko. Kilka razy nawet mnie kąpała, bo przyplątał się łupież. Przynajmniej dwa razy dziennie wyciera mi oczka. Zamówiła specjalny płyn, który hamuje łzawienie, kupiła szczotki i grzebyk. Rosnę, moje futro jest gęste i piękne. Duzi obiecali, że będą tylko oni, nikt inny, nikt mnie już nie sprzeda, i nikt nigdy nie powie, że jestem brzydki. Dla nich jestem najpiękniejszy na świecie.


Mirmiłek, Mirmiś, Miś... Moja wisienka na torcie. Kocham tego kota tak bardzo, że ni piórem opisać, ni słowem opowiedzieć. Czesio jest pierwszy, wymarzony i tak bardzo, bardzo mądry. Rozumie wszystko, co się do niego mówi. Jożik - największa przylepa. Kot niebywale reprezentacyjny. Jego nieujarzmione futerko zamieniło się w szatę zapierającą dech. Sprytny, bystry, kochany. Miś natomiast... nie jest przylepą, nie jest specjalnie bystry. ;) Jest kotkiem o bardzo małym rozumku ;) Wciąż trzeba mu w czymś pomagać. Czy jest śliczny? No cóż... jego uroda jest specyficzna, a jednak... To Mirmiłek jest moim absolutnym ulubieńcem. Chociaż nie daje się brać na kolanka, choć nie reaguje na polecenia, choć nie jest wymarzony, nie jest oczekiwany, choć jest trzeci w kolejności - pozostaje dla mnie wyjątkowy... Nie wiem, dlaczego.
To dzięki niemu pokochałam persy. Ich cudowne, olbrzymie, wyraziste oczy, lśniące niczym klejnot. Ich niezwykłą szatę i... misiowatą nieporadność.
Czasem dostojne i piękne, czasem - nieporadne, słodkie i bezbronne. Persy to moja najukochańsza rasa. Codziennie dostrzegam w nich coś nowego, co mnie totalnie urzeka. Dumną kryzę, pyszny ogon, misiowe łapcięta. Marzę o persie point - białym z niebieską maską, wystawowym, ale... to marzenie się nie spełni, bo oto znów jesień kotem się zaczęła i w domu miejsca zabrakło. Nie żałuję jednak, bo w naszym domku schronienie znalazła Polly.