Sprawdzam kuwetę, sprawdzam miseczki. Sytuacja wydaje się być opanowana, więc rzuciwszy kilka zdawkowych uwag w kierunku rozczarowanego pyzola, wracam do roboty. Czesio - obarczywszy mnie spojrzeniem iście kamiennym - nadal, konsekwentnie się drze, wpatrzony w przestrzeń i ewidentnie analizujący stopień własnego rozżalenia.
Minuty mijają, robię kolację, smażę kiełbaski - Czesio się drze.
Postanawiam już nawet nie wnikać, o co mu chodzi. Drze się od niemal 10 lat, widać tak ma i kwita.
Jem. Czesio nadal piłuje.
Czytam. Czesio drąży.
Wreszcie - milknie na chwilę, a ja słyszę... skrobanie.
I zastygam z kiełbaską na widelcu.

Sprawdzam zatem "okienko życia".
Okienko życia to pół metra odsłoniętej szyby balkonowej, tak - wiecie - od podłogi. Gdy leje deszcz, a Boluś zapałęta się na balkonie między kołami od roweru a krzakami pomidorów, to człowiek balkon zamknie, nie wiedząc, że na deszczu pozostaje istota żywa, choć niekoniecznie rozumna. Istocie takiej pozostaje wówczas zapukać w okienko życia i - voila! Jest uratowana. Swego czasu nie mieliśmy okienka życia i taki na przykład Joż spędził ma... - ekhem, nie, nie "majową" - ale marcową noc na dworze. Tak, tak, to przed zimną Zośką.
Niemniej jednak, tym razem okienko pozostawało puste, coś skrobało, a Czesio się NIE darł.
Zaczęły za to podskakiwać drzwi od szafy i gdy je otworzyłam, oczom zebranych ukazał się wielce zdegustowany Joż, którego Czesio natychmiast otoczył opieką i skargą: - Mówiłem, mówiłem, ale znowu mnie nie słuchała!
Trzeba tu oddać sprawiedliwość Czesławkowi, który darł się zawsze, ilekroć zamknęliśmy balkon z kotem nań. Zanim bowiem puchata gawiedź załapała, o co biega z okienkiem życia, też minęło sporo czasu. Dziś powiedzieć mogę jedno: nie rozumiem zamieszania z tym Bolkiem w szafie. Też mam Bolka, mam Joża. I co? Latam z tego powodu do IPN, tworząc historyczne zawirowania? No przecież nie. A mogłabym...